Od Yesterday'a CD. Prascanny

W ciemnościach długo nie pobłądziłem.
Przez kilka minut wędrowałem po omacku, starając się trzymać blisko skalnej ściany, którą napotkałem chwilę po upadku. Potem, zupełnie nagle, w mojej głowie zrodziło się przeczucie, że zaraz coś się zdarzy. Że byłoby lepiej, gdybym odsunął się od pionowej skały...
Nie lekceważyłem przeczuć, przynajmniej, gdy wiązały się z moimi mocami, szczególnie geokinezą. I tym razem była to wina mojej zdolności, ale przynajmniej dzięki temu uniknąłem... e... zasypania przez odłamki skalne.
Rozległ się odgłos wybuchu, fragment ściany przemienił się w gruz, a ja zostałem przytulony przez Prascannę, dostrzegalną w słabym świetle pochodzącym z korytarza za nią.
- Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że jesteś - szepnęła, ściskając mnie jeszcze mocniej. Objąłem ją jedną łapą pod wpływem impulsu. Wdychając słodki zapach sierści wilczycy, pragnąłem jedynie, byśmy byli na powierzchni, pośród Wichrowych Wzgórz. We względnie bezpiecznym miejscu.
W tym stanie zastała nas Kiba. Moja ciotka kulała nieco - jedna z jej łap była zabarwiona na szkarłat przez krew, ale i tak wyglądała groźnie, szczególnie z krążącą wokół głowy ognistą kulę.
- No proszę - szepnęła złowieszczo. - Dwa gołąbki się znalazły. Dzisiaj jemy pieczeń, panowie!
Jak na zawołanie, z korytarza wybiegło kilka zaniedbanych kojotów. Nie, żebym miał coś przeciw tym naszym krewnym, ale akurat te osobniki nie wyglądały zachęcająco... Nie chciałbym skończyć w ich żołądkach.
- Myślisz, że się ciebie boję!? - warknęła Prascanna, stając naprzeciwko Kiby. Sierść na jej karku była zjeżona, odsłoniła zęby. Spokojnie przesunąłem się przed nią, wzrok skupiając na ciotce.
- Czyżby... - zaczęła biała wilczyca, ale nie usłyszałem, co mówiła dalej. Przymknąłem powieki i skupiłem się na wodzie płynącej w podziemnych rzekach, gdzieś pod nami; na deszczu bębniącym o ziemię wysoko w górze.
- Aż tak strasznie wyglądamy, Yesterday? - zakpiła Kiba. Gdy otworzyłem oczy, ujrzałem na jej pysku grymas, który był chyba złośliwym uśmieszkiem. Gdzieś z tyłu dobiegł wark Prascanny, który został zagłuszony przez trzęsienie i łomot.
- C-co się dzieje!? - wykrzyknęła moja ciotka, pochylając się dla zachowania równowagi. Ruchem głowy pokazałem Prascannie, żeby uciekała. Wilczyca, choć zaskoczona, wykonała polecenie. Ruszyłem jej śladem. W następnej chwili podłoże i ściany eksplodowały, a do groty wlały się masy wody. Jaskinia w ciągu chwili przestała istnieć.
Wraz z Prascanną nie uciekaliśmy długo. Minęły trzy, może cztery sekundy i porwała nas fala. Chociaż miałem władzę nad wodą, nie potrafiłem z niej w tamtej chwili skorzystać. Miotany na prawo i lewo, nie byłem w stanie się skupić. Gdy raz udało mi się wystawić głowę ponad powierzchnię, usłyszałem wrzaski gdzieś w oddali. Najwidoczniej innym szalejący żywioł też dawał się we znaki...
A potem znów znalazłem się pod wodą.
<Prascanna? Wybacz, że tyle to trwało>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz