Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Yesterday. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Yesterday. Pokaż wszystkie posty

Od Yesterday'a

0 | Skomentuj
Płowy wilk wyszedł z cienia i spojrzał na oświetlone promieniami słońca wzgórza. Wiatr, zbyt ciepły nawet na lato, delikatnie musnął jego sierść. Przed nim rozciągała się tundra – jego dom. Dom, któremu ponownie groziło niebezpieczeństwo.
Przynajmniej w tamtej chwili jego wataha była stosunkowo bezpieczna. Z powodu pewnych komplikacji przenieśli się do Wichrowych Wzgórz zaledwie dwa dni wcześniej. Wyjątkiem byli Shogun i Altair, którzy za zadanie mieli obserwować potencjalne zagrożenie i w razie czego ostrzec inne wilki.
Chociaż Yesterday spędził całe życie wśród stoków Wichrowych Wzgórz i drzew Owadziego lasu, zaistniała niedawno sytuacja była dla niego całkowitą nowością. Nikt nie widział dotąd ludzi na tych terenach, nikt też nie pamiętał tak wysokiej temperatury powietrza, jak tamtego lata. Alfa postanowił podążyć na północ za stadami reniferów i na razie po prostu obserwować dwunożnych. Jeszcze chyba nie wiedzieli, że w pobliżu żyje cała wataha, ale polowania na wilki pozostawały kwestią czasu... Chyba że coś się zmieniło, w co Yesterday nie wierzył.
Jak zwykle pochłonięty rozmyślaniami basior nie zauważył, że z mroku groty wysunął się mniejszy wilk, jeszcze niedorosły, ale całkiem do niego podobny. Dopiero gdy młodzik stanął obok niego, Yesterday go dostrzegł.
– Dzień dobry, Nulu. Jak tam noc? – zapytał Alfa, przypominając sobie zarazem swoje sny, a raczej koszmary. Większość dotyczyła bitwy i śmierci paru członków watahy, ale również matki Nulu.
– Dobrze – odpowiedział zdawkowo jego syn. Jak zwykle jego spojrzenie było przygaszone, a głos ponury, zupełnie pozbawiony szczenięcego entuzjazmu. – Idę na spacer.
– Już? Miałem nadzieję, że pomożesz mi z pracą... – westchnął Day. Nie zamierzał jednak na siłę zatrzymywać Nulu. Zauważył, że z młodym działo się od pewnego czasu coś złego... Basior nie potrafił sobie nawet przypomnieć, kiedy jego syn szczerze się roześmiał.
Nulu tylko odwrócił wzrok i precyzyjnymi susami pokonał drogę do podnóży wzgórza. Yesterday pokręcił głową, a później ruszył na polowanie. Wprawny obserwator zdołałby dostrzec, że schodząc po zboczu, poruszał się zupełnie jak syn. Wilk pokierował się świeżym zapachem grupy reniferów.
Nie minęło wiele czasu, a oczom Alfy ukazały się pasące się w spokoju kopytne. Roślinożercy zręcznie omijali bagna i grzęzawiska, szukając wśród roślin najsmaczniejszych kąsków. Wśród nich znajdowało się kilkanaście młodych oraz dwie starsze sztuki, które miały wyraźne problemy z chodzeniem.
Te maluchy są jak Nulu... a kulawi jak Heroica... – odezwał się głos w głowie Yesterday'a.
– Siedź cicho – mruknął do siebie. – Jeśli będę tak myślał, nic nie upoluję. A oni będą głodni.
Wilk, ignorując natarczywy wewnętrzny głos, zaczął skradać się do najbliższego ze słabych ogniw w stadzie. Padło na niewielkiego renifera, który zbytnio oddalił się od matki. Gdy Alfa znalazł się już blisko potencjalnej ofiary, przestał się kryć. Wyskoczył zza wysokiej trawy i pobiegł ile sił w łapach w kierunku roślinożernego. Kopytny zaczął biec, a wraz z nim całe stado zerwało się do ucieczki. Z powodu zaledwie jednego wilka.
Nagle tuż obok Day'a pojawił się srebrzysty, półprzezroczysty kształt. Wyglądał niemal dokładnie jak zmarła ukochana płowego basiora. Zaskoczony Alfa zgubił krok i z całym impetem runął na ziemię. Przeturlał się po miękkim podłożu i zatrzymał na boku. W następnej chwili mignął nad nim cień. Inny wilk ruszył śladem młodego renifera, dość szybko dogonił go i powalił na ziemię.
Yesterday podniósł się, ignorując ból obitego ciała, i ruszył w kierunku drugiego łowcy.
– Widzę, że przynajmniej tobie polowanie się udało – oznajmił, będąc już blisko. Napotkany wilk uniósł głowę znad zdobyczy i zatrzymał spojrzenie na idącym ku niemu Alfie.

<Ktoś coś?>

Od Yesterdaya – Przysięga, cz.1

0 | Skomentuj
Ten mroźny zimowy poranek był po prostu jednym z wielu, które Alfa Watahy Krwawego Szafiru przeżył w swoim kilkuletnim życiu. O wczesnej porze wyruszył na polowanie, jak to robił codziennie od kilku tygodni. Ostatnie dni należały do wyjątkowo spokojnych, a basior nie potrafił się zdecydować, czy mu to odpowiada, czy też nie. Z jednej strony miał dość niedawnych wydarzeń i spotkań z członkami jego stada, z drugiej zaś nienawidził rutyny. A właśnie ją ciągle napotykał. I nie potrafił tego zmienić.
No bo co mógłby zrobić, skoro wolał teraz spędzać czas w samotności, aniżeli z innymi wilkami? Poza polowaniem i spacerami nie bardzo znał inne indywidualne rozrywki. Czasami brakowało mu towarzystwa Heroiki albo Altair, ale obie wadery były teraz zajęte – jedna opieką nad szczeniętami, druga podróżą dyplomatyczną na lodowe pustynie. Miał co prawda jeszcze innych przyjaciół, chociażby Trou Noir i Prascannę...
Prascanna... no właśnie, przyczyna części jego zmartwień. Wilczyca, która za wszelką cenę chce ukazać swoją wartość. Dobra medyczka, dobra osoba... A przy tym ciągle ma chyba do niego żal, że ją odrzucił. Ale co mógł innego zrobić? Nie chciał jej okłamywać. Może gdyby jeszcze poczekała...
– No właśnie, może – westchnął cicho. – Gdyby. Alternatywy. Ale niestety żyjesz w tym świecie, Day. A gdybanie ci nie pomoże.
Ostatnio rozmawiał ze sobą jeszcze częściej niż zwykle, a czasem wręcz przyłapywał się na tym, że odgrywa dialog pomiędzy dwoma wilkami. Zastanawiał się, czy nie odbije się to na jego psychice. W końcu psychologiem nie był, a kto wie, jak nabywa się rozdwojenie jaźni? Może kiedyś zupełnie zwariuje, tak, że nie będzie mógł pełnić obowiązków Alfy?
I tu pojawia się kolejny problem basiora – kto przejmie rolę przywódcy, gdy on już nie będzie w stanie zajmować się stadem lub umrze? Przecież nadal nie miał ani partnerki, ani dzieci. Jeśli nie zdarzy się jakiś cud, chyba będzie musiał się zastanowić nad adopcją albo... poprosić jakąś wilczycę o zostanie matką jego dzieci? O ile adopcję zdołałby zaakceptować, na samą myśl o drugiej opcji skręcało mu się w żołądku.
– Dobra, Day, skup się – mruknął do siebie, węsząc. Słaby wiatr przyniósł jedynie zapach stada reniferów, pasącego się gdzieś na zachodzie. Idący na wschód Alfa musiałby zawrócić i przebyć kilka kilometrów, by dotrzeć do żerujących roślinożerców. Kolejny dylemat – co się bardziej opłaca? W końcu nie wiadomo, czy napotka tutaj jeszcze jakąś zwierzynę, był już niedaleko terytorium Kiby. Poza tym, potencjalne ofiary mogły z łatwością pochwycić jego zapach niesiony przez wiatr. Jakim cudem mógł popełnić taki błąd? Wydało mu się, że to przez to ciągłe zamartwianie się.
– Powinienem wyluzować... Bo jest ze mną coraz gorzej – stwierdził na głos. Oczekiwał, że jak zwykle odpowie mu głucha cisza, może przerywana jedynie przez odgłosy uśpionego lasu. Ale rzeczywistość przygotowała mu niespodziankę.
– To widać – usłyszał nieznajomy, nieco chrapliwy głos, chyba należący do wadery. Nawet nie zdążył się obejrzeć, a już leżał na śniegu. Pochylał się nad nim smukły, szarawy wilk ze srebrną maską zasłaniającą większą część pyska. Czuć było od niego silny zapach Kiby; niewątpliwie był to jeden z jej żołnierzy.
– No proszę, wybrałam się po rena, a upolowałam samego Alfę – stwierdził nieznajomy, tym samym potwierdzając przypuszczenia Day'a co do swojej płci. W głosie wadery doskonale słyszalna była kpina.
– No wiesz... ciągle żyję, więc chyba ci coś nie wyszło – stwierdził beżowy basior.
– Poprawka. Jeszcze żyjesz – odpowiedziała chłodno napastniczka, nie zdradzając żadnych emocji. Yesterday spojrzał na nią wyzywająco i zwinnym ruchem podciął jej łapy. Przeciwniczka upadła, a wtedy on przeturlał się na bok. Już po chwili to on rzucał na nią cień.
– Tak samo jak ty – oznajmił z delikatnym, nieco złośliwym uśmiechem. W następnej chwili skrzywił się, powstrzymując okrzyk bólu. Prawa przednia łapa zabolała go zupełnie nagle, jakby za sprawą jakiejś magii, co w zasadzie było całkiem możliwe. Nie miał jednak czasu zastanawiać się nad tym, bo napastniczka wyślizgnęła się i odbiegła w kierunku terytorium ciotki Alfy. Płowy wilk popędził za nią – wiedział dobrze, ile korzyści mogłoby przynieść pojmanie żołnierza wroga.
Wilczyca obejrzała się jeden jedyny raz, a później wbiegła na zamarznięty potok. Chciała skoczył, wybijając się z przykrytego śniegiem lodu, jednak poślizgnęła się i upadła. Yesteday zatrzymał się na brzegu, a wadera podniosła się. Wtedy rozległ się cichy trzask... I lód załamał się pod nieznajomą. Ciszę rozdarł plusk, a napastniczka zniknęła pod wodą. Alfa WKS podbiegł do brzegu. Pod lodem zobaczył miotającą się wilczycę, usiłującą przebić się na powierzchnię. Nie dawała jednak rady i szybko opadała z sił. Day musiał działać, jeśli nie chciał mieć na sumieniu w zasadzie niewinnej duszy.
Basior położył się ostrożnie na lodzie i podczołgał do przerębli. Całą siłę woli skupił na przepychaniu wody, w której pływała nieznajoma, w swoim kierunku. Tym razem nie zamykał oczu, co dodatkowo utrudniało mu zadanie. Manipulował cieczą, aż w końcu, centymetr po centymetrze, udało mu się wyciągnąć szarawą waderę ze strumienia. Yesterday przeciągnął półprzytomną na brzeg, a potem sam upadł obok niej, zupełnie wykończony.
– D-d-dlaczego to z-zrobiłeś? – usłyszał po chwili. Odwrócił głowę – kilkanaście centymetrów dalej znajdował się zasłonięty maską pysk przemoczonej ocalonej. Trzęsła się z zimna, ale nie wyglądało na to, by ucierpiała w jakikolwiek inny sposób.
– Nie wiem. Po prostu nie mogłem patrzeć, jak umierasz w ten sposób – odpowiedział.
– Najpierw cię zaatakowałam, a potem m-mnie uratowałeś... Chyba nigdy ci się nie odwdzięczę.
– Odwdzięczysz? A od kiedy to wojownicy Kiby odwdzięczają się wrogom? – zapytał płowy wilk z lekką nutą kpiny w głosie. Ciągle czuł się zbyt słabo, aby wstać, jednak uniósł już nieco głowę, jego rozmówczyni również.
– Nie wszyscy to zawodowcy – prychnęła wilczyca. – Sporo z nas to zwyczajne wilki, które znalazły się u niej zupełnie p-przypadkiem. No, prawie zupełnie przypadkiem.
– Dlaczego więc nie odejdziesz? Sprawia ci to przyjemność?
– Mam swoje powody... – Westchnęła.
– O co chodzi?
– O nic. I tak już jest po mnie. Nie dowiodę, że jestem jeszcze czegoś warta... nie uratuję brata... w ogóle, po co ja ci się zwierzam... będziesz miał jeszcze więcej powodów, aby mnie teraz załatwić.
– Załatwić? Raczej ci pomóc – odparł Alfa. Współczuł szarej waderze, jeśli rzeczywiście mówiła prawdę.
– Co? Chcesz mi jeszcze pomóc? – zdziwiła się. Gdy Day skinął głową, mruknęła: – Dziwny jesteś.
– Wcale nie – zaprotestował basior. – Jestem Yesterday.
W odpowiedzi jego rozmówczyni zaśmiała się. Miała naprawdę ładny śmiech...
– Vala. Nazywam się Vala.

Ciąg dalszy ma zamiar nastąpić.

Od Yesterday'a CD. Kaylay

0 | Skomentuj
Basior, usłyszawszy odgłos kroków, spojrzał w kierunku wejścia. Wyczuwalne już od pewnego zapachy zagubionego szczeniaka, Kaylay i Shoguna nasiliły się, a po chwili do groty Uzdrowicielki wpadły oba dorosłe wilki. Ciemna wadera położyła zgubę na ziemi i skierowała wzrok na Daya. Alfa skinął głowę, jednocześnie w ramach powitania i podziękowania za wykonanie zadania. Następnie skupił się ponownie na Elan badającej Prascannę.
– Co wyście robili? – zapytała po dłuższych oględzinach.
– Dłuższa historia. W każdym razie, dwa razy nieźle oberwała – odpowiedział płowy basior.
– Będę musiała nastawić jej łapę, jest paskudnie złamana – oznajmiła zielona wilczyca. – Prascanna zostanie u mnie kilka dni. Kość musi się zrosnąć.
– Nie da się tego przyspieszyć? – spytał Yesterday.
– Oczywiście, że się da. Jednak najlepiej jest, gdy kość zrośnie się sama.
– Rozumiem – odparł Alfa, kiwając głową.
– A teraz wybaczcie, ale muszę się zająć szczeniakiem – powiedziała Elan, rzucając Kaylay jednoznaczne spojrzenie. Oboje, ciemna wilczyca i beżowy basior, wymknęli się na zewnątrz. Odeszli kilka kroków od groty Uzdrowicielki, by w żaden sposób nikomu nie przeszkodzić.
– Dziękuję za pomoc – odezwał się Yesterday, spoglądając na towarzyszkę z wdzięcznością.
– Drobiazg. A co wy tak właściwie robiliście?
– Mieliśmy małe problemy z wisiorkami... i innymi takimi – odparł wymijająco Alfa. – To naprawdę nie historia na tę chwilę.
– Skoro tak twierdzisz...
Zapadła chwila milczenia, jakby żaden z wilków nie widział, czy coś powiedzieć i co powiedzieć. Po kilkunastu sekundach Day zaproponował ciemnej waderze spacer. Kaylay zgodziła się, choć początkowo wahała się nieco. Oboje ruszyli jedną z leśnych ścieżek, różniącej się od pozostałych części lasu tylko tym, że zalegało na niej trochę mnie puchu. Ponownie zapanowała cisza, przerywana tylko skrzypieniem śniegu, ich ledwie słyszalnymi oddechami i znajomymi dźwiękami lasu. Choć wciąż było wcześnie, powoli zaczynało robić się ciemno. Nie nadchodziła jednak jedna z mroźnych, czarnych zimowych nocy – czuło już zbliżające się ocieplenie, wiosnę, lato.
– Jak ci leci czas w watasze? – zapytał Yesterday. W odpowiedzi Kay prychnęła cicho.
– Naprawdę, czy wszyscy muszą się zachowywać, jakbym była tutaj nowa? – warknęła.
– Wybacz, jeśli uraziłem cię tym pytaniem. Po prostu chciałem się upewnić, że się tutaj dobrze czujesz... – mruknął basior w odpowiedzi, z pewnym niedopowiedzeniem. Jego towarzyszka wyczuła je.
– O co chodzi? – zapytała.
– O Kibę, wojnę, naszych wojowników... – odparł Alfa. – Generalnie o każdy problem. Mam ich wystarczająco, więc upewniam się, czy nie będzie ich jeszcze więcej...
Wtedy przerwał i gwałtownie wciągnął powietrze. Wyczuł nieznaną mu woń, kojarzącą mu się nieco z zapachem ciotki, ale jednak nienależącą do niej ani do nikogo z jej armii. A przynajmniej takie odniósł wrażenie. Kaylay chyba też ją wyczuła, po pomknęła w stronę jej źródła, uprzednio zawoławszy: "Chodźmy zobaczyć, co to!". Nie zdążył jej zatrzymać, więc nie pozostawało mu nic innego, jak pobiec za ciemną wilczycą.

<Kaylay?>

Od Yesterday'a CD. Kaylay

0 | Skomentuj
Kolejny mały krok. I jeszcze jeden. Kolejny głęboki wdech. Kolejna chwilowa utrata równowagi...
W trakcie wyczerpującej wędrówki w kierunku groty Elan, pomiędzy momentami, gdy musiał podtrzymywać ranną Prascannę, Yesterday naprawdę dużo myślał. Czasami zaskakiwało go to, że tyle rzeczy przeleciało przez jego głowę, choć przebył dopiero dwadzieścia czy trzydzieści metrów. Zastanawiał się, kiedy znów spotka się z Kibą, kiedy dojdzie do wojny... A także o przygotowaniu watahy do bitwy i zgromadzeniu jakichś sojuszników. W końcu niewątpliwie armia jego ciotki już się znacznie rozrosła, a Wataha Krwawego Szafiru nie była zbyt dużym stadem. Może Fabian zechciałby wspomóc ich kilkoma wojownikami? W końcu WKS pomogła im z ludźmi, a znając Kibę, po podbiciu tundry zabierze się też za lodowe pustynie.
A właśnie, ciekawe, co u Kaylay – przemknęło wilkowi przez myśl. Nie widział wadery już od pewnego czasu. Czy jej i Shogunowi udało się odnaleźć bez problemów zaginionego szczeniaka?
Niech to – mruknął Day w myślach. – Mogłem im powiedzieć, żeby zapytali Fabiana o pomoc... No, ale już teraz nic nie zrobię. Będę się musiał sam tam wybrać. Albo wysłać Alt, w końcu jest posłańcem.W tej samej chwili Prascanna zachwiała się, więc basior natychmiast przystanął i pomógł jej utrzymać równowagę. Kątem oka spojrzał za siebie, gdzie na śniegu pozostał krwawy ślad.
Miejmy nadzieję, że Kay z Shogunem radzą sobie lepiej – pomyślał, nieco niespokojny, po czym kontynuował powolny marsz.

<Kaylay? Wybacz, że takie krótkie ;-;>

Od Yesterday'a CD. Prascanny

0 | Skomentuj
Wybuchu magicznego medalionu Yesterday się nie spodziewał. Upadł w śnieg, boleśnie obijając sobie bark i żebra. Jego serce waliło jak oszalałe, gdy oparł się na przednich łapach i nieco nieprzytomnie rozejrzał wokół. Usiłował przeanalizować sytuację, zrozumieć, co się właśnie wydarzyło.
Poprosił Prascannę o oddanie amuletu. Usiłował przekonać ją rozsądnymi argumentami, zachowując spokój, ale wilczyca była coraz bardziej zezłoszczona. Reagowała dziwnie, jakby słyszała coś innego. Kto wie, może miała halucynacje... I na jakie słowa czekała? Nie zdążył się jednak nad tym zastanowić, po rzucony przez medyczkę medalion wybuchł.
Teraz, gdy leżał w śniegu, wyglądająca jak Prascanna Prascanna z trudem zbliżyła się do niego. Oberwała mocniej od niego – była cała we krwi, z jedną łapą wykręconą pod nienaturalnym kątem.
– Wygrałeś, ciesz się – mruknęła cicho, mijając go. Upadła na ziemię parę metrów dalej.
Yesterday podniósł się, a na jego pysku pojawił się grymas bólu. Obite części ciała dały o sobie znać, poza tym odkrył jeszcze kilka drobnych ranek i spore przecięcie w okolicy oka, spowodowane przez ostre odłamki amuletu. Zapowiadała się kolejna wizyta u Elan...
– Spokojnie, Canna – mruknął płowy basior, stając obok bladoróżowej wilczycy. Ta jedynie spojrzała na niego spode łba, sprawiając, że Alfa ponownie westchnął. Był już tak zmęczony humorami wadery... Czy ona nie była w stanie zachowywać się inaczej?
– Dasz radę wstać? – zapytał z nutką troski w głosie.
– Oczywiście – prychnęła, podrywając się. Zaraz jednak upadła. Dopiero za którymś razem, po odrzuceniu oferty pomocy, udało jej się wstać i nie przewrócić. Day spoglądał na nią z dezaprobatą, ale nie zamierzał się kłócić. Poznał już uparty charakterek medyczki i wiedział, że sprzeciw doprowadziłby tylko do pogorszenia już i tak osłabionych pozytywnych relacji między nimi.
Alfa podparł waderę od boku i tak powoli, krok po kroku, ruszyli w kierunku groty Uzdrowicielki. Szli tak około piętnastu minut, które basior spędził na intensywnym rozmyślaniu, po czym nagle stanął jak wryty. Prascanna rzuciła mu pytające spojrzenie.
– Wcale nie musimy iść do Elan – oznajmił tajemniczym szeptem.
– Co masz na myśli? Jestem zbyt słaba, by się uleczyć. Ziół też nie wyczaruję.
– Wiesz, nie tylko ty posiadasz lecznicze moce – odpowiedział Yesterday. – Nie przypominasz sobie naszej podziemnej przygody z bazyliszkiem?
Słowa zabrzmiały może nieco ostrzej niż chciał wilk, ale wyjątkowo nie przejął się tym zbytnio. W dodatku wyglądało na to, że jego towarzyszka jednak coś pamiętała, bo tylko kiwnęła głową. Potem mruknęła coś, żeby się pospieszył i z trudem oparła się o pobliskie drzewo. Tymczasem Alfa zamknął oczy. Zaczął oddychać głęboko, równo i spokojnie, starając się oczyścić umysł z natrętnych myśli i skupić się na wodzie zalegającej wokoło w postaci grubej warstwy śniegu. Po około minucie udało mu się siłą umysłu unieść sporą ilość białego puchu i przemienić w magiczne krople. Gdy tylko któraś z nich dotknęła rany, ta natychmiast znikała. Po chwili na ciele medyczki pozostały jedynie blizny. Nawet kości w połamanej łapie wróciły na swoje miejsce.
– No, travail accompli – stwierdził Yesterday, cytując Trou Noir. Chwilę później ziewnął szeroko. – No, ja się już będę zbierał. Tylko nie wpadnij znowu na jakiś głupi pomysł.

<Prascanna?>

Od Yesterday'a CD. Prascanny

0 | Skomentuj
Basior odczekał kilka minut, by upewnić się, że medyczka nie wróci, po czym wstał. Elan spojrzała na niego zaskoczona – wedle słów Prascanny był przecież ledwie żywy.
– No co? – zapytał. – Przemarzłem nieco, ale nic mi nie jest. Nie wiem, co ona sobie znowu wymyśliła.
– Dobra... skoro tak twierdzisz... Ale może napijesz się jakiegoś naparu, żeby zapobiec przeziębieniu? – zaproponowała Uzdrowicielka.
– No... dobrze – zgodził się Day po chwili wahania. Co prawda jego jedynym marzeniem w tej chwili było zakończenie wszystkiego – przemian Prascanny, "partyzantki" Kiby... Miał wszystkiego szczerze dość. Ale by jego zamierzenia mogły przynieść jakiekolwiek pozytywne skutki, powinien być chyba zdrowy.
– Proszę. – Elan podała mu kubek z parującą cieczą. Beżowy wilk odczekał, aż napar nieco ostygnie, a potem wypił całą zawartość naczynia. Lekarstwo miało niezbyt przyjemny, ziołowy smak.
– Dzięki – rzucił Day, wybiegając z groty. W głębokim śniegu doskonale widoczne były ślady olbrzymich łap Prascanny. Znacznie lżejszy od lodowej wilczycy Alfa nie zapadał się w zaspach tak jak ona, nie miał więc problemów ze śledzeniem wadery. Po kilku minutach truchtu dostrzegł medyczkę. Wpatrywała się w dal, jakby odprowadzała spojrzeniem coś ukrytego przed wzrokiem basiora. Odwróciła się, słysząc skrzypienie śniegu. Albo może wyczuwając jego zapach? Yesterday nie mógł stwierdzić, jaki był tego powód.
– Co ty tu robisz? – zapytała, wyraźnie zaskoczona. – Przecież ledwie żyłeś...
– Coś ci się najwidoczniej pomyliło – odparł. – A teraz oddaj mi, proszę, ten naszyjnik.
– Co? Nigdy! – zaprotestowała wilczyca. – Dzięki niemu jestem potężna! Doceniana...
– Zdejmij go...
– Nie słyszałeś? Nie zrobię tego! On daje mi siłę! Dzięki niemu jestem kimś!
– Kim niby?
– Wojowniczką! Osobą, z którą się liczą! Mogę być bohaterką!
– Stream. Northstar. Scar. Eshe.
– Co?
– Nie co, a kto. Myślisz, że oni wszyscy mieli amulety przemieniające ich w lodowe monstra?
– Nie wiem, kto to jest – odpowiedziała Prascanna.
– Jesteś tu już tak długo, że powinnaś wiedzieć – stwierdził Day. – Wiele wilków zginęło za tą watahę. W trakcie służby lub bitwy. Nie byli nikim niezwykłym. A jednak ciągle o nich pamiętamy. Bo nieraz poświęcili siebie, aby inni mogli przetrwać.
– Teraz twierdzisz, że powinnam dać się zabić Kibie.
– Nie, nie, nie! Och, czy ty zawsze musisz wszystko źle rozumieć? – westchnął płowy wilk. – Mówię, że nie musisz być potężną wojowniczką, by inni cię doceniali. A teraz, proszę, zdejmij ten naszyjnik. I oddaj go.
– Sam go użyjesz, prawda?
Yesterday westchnął o, kolejny wyraz, który ma 5 spółgłosek pod rząd i zasłonił oczy łapą. Naprawdę, chciał tylko, żeby to wszystko się już skończyło.

<Prascanna?>

Od Yesterday'a CD. Prascanny

0 | Skomentuj
Gdy nagle kontakt z Bloody'm się urwał, zarówno porucznik Copper, jak i Yesterday wiedzieli, że dzieje się coś złego. Szary wilk spekulował, że to prawdopodobnie Prascanna go zabiła. Alfie Watahy Krwawego Szafiru nie bardzo przypadł do gustu ten pomysł, ale nie bardzo wiedział, jaki mógłby być inny powód utraty łączności. Copper zapewnił go co prawda, że burgundowy Teletubiś wkrótce się odrodzi, ale mimo to Day był zły na przemienioną medyczkę, że go zabiła.
Wściekł się jeszcze bardziej, gdy wilczyca wpadła do groty, po czym odcięła mu wszystkie drogi ucieczki lodową ścianą. Chyba nawet nie zauważyła, że przecięła w ten sposób na pół stół. Gdy zaczęła go wypytywać, odpowiadał jedynie z konieczności przeżycia. Gdyby pomylił się choć raz... Kiba wygrałaby, a Wataha Krwawego Szafiru zniknęłaby, zapewne bezpowrotnie. Kiedy odpowiedział na ostatnie z pytań, Prascanna bezceremonialnie chwyciła go za kark, niczym szczeniaka. Zanim opuścili grotę, zdążył tylko posłać błagalne spojrzenie w kierunku stojącego po drugiej stronie lodowego muru porucznika.
Lodowa wilczyca biegła najpierw tunelem, a potem korytarzami zamku Heatherhill. Jak na ruiny, ta część budowli trzymała się zaskakująco dobrze. Co prawda otwory w ścianach, to jest okna, nie były niczym zabezpieczone i wpadał przez nie do środka lodowaty wicher, ale przynajmniej nie istniało zagrożenie zawalenia się sufitu i śmierci obu wilków pod gruzami. Chociaż Prascanna zapewne wyszłaby z tego cało. Nie wyczuwając żadnego zagrożenia, Yesterday usiłował się wyrwać. Niestety, przemieniona medyczka trzymała go mocno... aż do chwili, gdy wbiegła do jakiejś olbrzymiej sali i nie otworzyła pyska z zaskoczenia.
Przed nią, w całej swojej białej, chłodnej okazałości, stała Kiba. Na jej pysku jej siostrzeniec dostrzegł wymalowany uśmieszek, zarazem triumfalny i jakby złośliwy.
– Przecież... przecież cię zamroziłam. Stałaś... stałaś zamrożona na zewnątrz! – zawołała Prascanna, wpatrując się z niedowierzaniem w waderę o futrze koloru śniegu.
– Prawdę powiedziawszy... to nie byłam ja. Zamroziłaś taki ludzki biały tron... chwila, jak oni go nazywają? Ach tak, ubikacja – odparła Kiba, uśmiechając się jeszcze szerzej i szczerzej. – Jeden z moich podwładnych włada iluzją i jak widać, oszukał twój wzrok.
– Muszę przyznać, że choć to nieco dziwne, to jednak skuteczne posunięcie – odezwał się Yesterday, zbliżając się o krok czy dwa w kierunku ciotki. – Tak w ogóle, to chyba pierwszy raz w życiu cieszę się, że cię widzę.
– Yesterday? – szepnęła towarzysząca mu medyczka, jeszcze bardziej zdumiona zaistniałą sytuacją.
– Miło słyszeć – odpowiedziała biała wilczyca, ignorując Prascannę. – Może teraz zechcesz do mnie dołączyć, drogi siostrzeńcu?
– Uratowałaś mnie od dalszego... hm... upokorzenia? – odpowiedział Day. – Ale... chyba nie skorzystam z propozycji. Wybacz, ciociu.
– Może jednak? – próbowała dalej Kiba.
– Lubię ciemność. Ale moje serce należy do jasnej strony – odparł Alfa Watahy Krwawego Szafiru, wpatrując się w ciotkę zarazem uważnie i łagodnie. – Wróć z nami do watahy. Znajdzie się tam dla ciebie miejsce.
– Chyba śnisz! – warknęła wadera, jeżąc się. Wyglądała, jakby mogła zaatakować w każdej chwili.
– Proszę... – wyszeptał wolno basior. Kiba jedynie potrząsnęła głową i skoczyła w jego stronę. Jednak jedno pchnięcie potężnej łapy Prascanny odesłało ją na spotkanie ze ścianą. Starsza wilczyca odbiła się od kamienia i upadła bez ruchu na ziemię.
– Musimy uciekać! – zwróciła się medyczka do Yesterday'a, usiłując ponownie chwycić go za kark. Jednak Alfie udało się uniknąć złapania. Po wykonaniu szybkiego uniku, stanął naprzeciw zbudowanej teraz z lodu wadery. Czuł się zdecydowanie dziwnie, ale ogarnął go również spokój. Działał w zgodzie z samym sobą.
– Co ty robisz? – zdziwiła się jego towarzyszka. – Musimy uciekać, zanim się ocknie. Albo wróci któryś z jej sługusów.
– Ona wciąż pozostaje moją ciotką – odparł Day pełen wiary we własne słowa.
– Co z tego? Zło przeżarło już jej serce. Nie ma w niej dobra – odrzekła Prascanna.
– Zachowuje się dziwnie, to prawda. Próbowała zabić zarówno mnie, jak i Bloody'ego. Zniszczyć moją watahę. Ale, mimo tego, że zawsze jej odmawiam, wciąż próbuje przeciągnąć mnie na swoją stronę.
– Chce cię wykorzystać, nie rozumiesz tego!?
– A może po prostu wciąż stara się uratować siostrzeńca? Może jest dla niej nadzieja!?
– Gadasz głupoty – warknęła krótko medyczka. Tym razem udało jej się złapać Alfę i wybiec z ruin zamku. Nieszczęśliwy basior zastanawiał się nad losem swej ciotki. Na pewno nie była zła od samego urodzenia. Coś musiało spowodować tę przemianę. Może gdyby wypytał Heroikę...
Ta wariatka próbowała cię zabić, a ty chcesz ją uratować?
Znów siedzisz w mojej głowie? – warknął w myślach Yesterday. – Nie możesz wrócić do Alt?
Od czasu do czasu miło porozmawiać z kimś innym – odrzekł Północny Wiatr. – Naprawdę jesteś aż taki naiwny i myślisz, że jej wciąż na tobie zależy?
Kto wie, może jednak mam rację. Słuchaj, Wiatr, będę sobie uważał, co chcę, jasne?
Żeby tylko nie wyszło to na złe watasze.
Może wyjdzie nawet na dobre – odburknął w myślach basior.
Yesterday, tak? Trafiłem do dobrej głowy? – w umyśle beżowego wilka rozległ się nowy głos.
Czekaj... Neviden? – zdziwił się Day.
Tak. Moim zdaniem jest jeszcze dla niej szansa... Ale to zaburzyłoby znany ci porządek – odparł tajemniczy właściciel głosu.
Co masz na myśli? – zapytali chórem Alfa i Północny Wiatr.
Teraz nie pora na wyjaśnienia...
Po czym Neviden zniknął z umysłu basiora. Yesterday odczuł, jakby kompan jego siostry wzruszył ramionami, a potem również się rozpłynął. Wilk westchnął. Został sam ze swoimi myślami... Jednocześnie mając za towarzyszkę zimnokrwistą Prascannę. Nie wiedział, kiedy jego tajemniczy rozmówca powróci z dalszymi odpowiedziami... W dodatku prawdopodobnie zostanie wniesiony do watahy jak szczeniak przez lodowe monstrum. Trzeba przyznać, niezbyt zachęcająca wizja przyszłości.
 
<Prascanna?>

Od Yesterday'a CD. Kaylay

0 | Skomentuj
– Kaylay? – zawołał Yesterday, zaglądając do nowego mieszkania wilczycy. Dopiero co przeprowadzili się do tajgi, ale Alfa już musiał zakłócić spokój czarnej wojowniczce. "Ojczyzna wzywa", jak to się mówi. Ciemna postać wychynęła z głębi i stanęła przed basiorem, mrużąc oczy od nadmiaru światła. Wyglądało na to, że właśnie przerwał znajomej drzemkę... ups.
– Oby to było coś ważnego, bo jak nie, to cię rozszarpię – burknęła Kaylay, spoglądając na Day'a.
– Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko misji – zaczął beżowy wilk.
– Co masz na myśli?
– Idziesz wraz z Shogunem na północ. Podobno zgubił się kolejny szczeniak. Poza tym trzeba sprawdzić granicę. Nawet przy tej pogodzie ktoś może chcieć odebrać nam tereny – wyjaśnił. W myślach dopowiedział: Na przykład taka Kiba. Jego ciotka byłaby jeszcze chętniejsza do zagarnięcia nowych ziem właśnie podczas zimy. Generalnie, taka dość chłodna była.
– Ale dlaczego akurat ja? – jęknęła czarna wojowniczka. – Czemu nie kto inny?
– Alt jest chora, Scarlet z Trou są na misji, a reszta jest chyba zajęta.
– Niech ci będzie – zgodziła się w końcu Kaylay, tłumiąc ziewnięcie. – Mogę się jeszcze trochę zdrzemnąć?
– Masz piętnaście minut – odparł Day, a potem szybko pożegnał się i odbiegł. Och, dlaczego akurat on był Alfą? Dlaczego on miał to wszystko na głowie? Dlaczego nie miał nawet chwili dla siebie, dlaczego brakowało mu czasu na napisanie choćby jednego kiepskiego wiersza? Czy to tak wiele? Ale... teraz ma przecież chwilę, może sobie usiąść i pomyśleć, może coś napisać? A potem trzeba będzie zajrzeć do Elan... nie, iść na polowanie... albo wyprawić Shoguna i Kaylay?
Ty naprawdę potrzebujesz odpoczynku – stwierdził głos w jego głowie. – Musisz poukładać myśli.
– Tyle to sam wiem! – wrzasnął Alfa tak głośno, że chyba spłoszył zwierzynę w całym Owadzim Lesie. Współczucia wszystkim, którzy teraz polowali.
Dobra. Przydałaby się dodatkowa osoba, która pomogłaby nam wszystkim ogarnąć ten cały sajgon. Może... zrobić by kogoś Deltą? W końcu to miejsca w hierarchii jest wolne już od wieków – zastanawiał się, siedząc na jakimś zimnym kamieniu. – Tylko... kto mógłby pełnić tą funkcję? Prascanna odpada, trochę kiepsko u niej z nastrojami... Shairen pracuje już na pełny etat. Shogun odmówi, jak zwykle. Trou... nie wiadomo, ile tu zabawi. Scarlet? Można by ją zapytać... Kto tam dalej jest... Nightmare? No nie, zbyt słabą ją znam. Aiden też jest nowy... A Kaylay? Hm... chyba pokazała już, że zależy jej na watasze... a może to nie była ona? Nie, chyba ona. To... muszę jeszcze pogadać ze Scarlet i Kaylay, jak tylko obie wrócą ze swoich misji.
Na kamieniu siedział jeszcze przez pewien czas, aż nie poczuł, że zaczyna go boleć głowa. Chyba ma za dużo obowiązków... Delta naprawdę przyda się w tej watasze.
 
<Kaylay?>
uważaj na fabułę z Prascanną. Day może być tylko w jednym miejscu jednocześnie

Od Yesterday'a CD. Prascanny

0 | Skomentuj
Słysząc nagłe szuranie kamienia o kamień, Yesterday aż podskoczył. Od dłuższego czasu na cmentarzu panowała zupełna cisza, toteż niespodziewany dźwięk wystraszył nieco basiora. Wilk odwrócił się w stronę źródła odgłosu... i zamarł.
Obok niego, wciąż brudny od ziemi, stał dziwny stwór, w większości pomarańczowy, jedynie jego twarz była kremowa. Istota miała nieco nieprzytomne spojrzenie i antenkę na czubku głowy, zakręconą w kształt gwiazdy. W następnej chwili jej spore czarne ślepia spojrzały prosto na Yesterday'a. Basior cofnął się o kilka kroków, zdając sobie sprawę, że stworzenie właśnie wyszło z ziemi... Z grobu.
– Kto ty być? – zapytała istota, przechylając głowę nieco w bok.
– Jestem Yesterday – odparł Alfa, zupełnie zaskoczony.
– Yeseley? – powtórzył potworek nieudolnie. Miał taki dziwny, jakby dziecięcy głos.
– Tak – potwierdził wilk, nie chcąc wdawać się w rozmowy dotyczące prawidłowej wymowy jego imienia. – A ty jak masz na imię?
– Dizzy – odpowiedziało stworzenie, wstając. Day zauważył, że ma ono około metra wzrostu. – Dizzy lubić pomarańcze. A Yeseley lubić pomarańcze?
– Tak, tak – zapewnił szybko basior, chociaż tak naprawdę nigdy pomarańczy nie jadł.
– A ty kim jesteś? – usłyszał nagle warczenie koło ucha. Zaledwie kilka centymetrów od niego spod ziemi wydostał się szary wilk, noszący wiele śladów walk. Jeden z jego oczodołów zasłonięty był barwną przepaską. Miał założoną koszulkę w paski i krótki bezrękawnik, w jego nadszarpniętym uchu widniał złoty kolczyk. W skrócie mówiąc – przypominał Day'owi pirata.
– Yesterday, Alfa pobliskiej watahy – odpowiedział beżowy. – A pan?
– Porucznik Copper. Obecnie opiekun Nawiedzonych Teletubisi z cmentarza zamku Heatherhill – odpowiedział szarawy już łagodniejszym tonem. – Większość z nich jest niedorozwinięta, ale mieszka tu również kilku wytrawnych zabójców. Szukasz takowego?
– Em... nie – mruknął Day.
– To co tutaj robisz?
– Prawdę mówiąc... nie wiem. Ktoś chyba uwięził mnie tutaj w nadziei, że jakiś Teletubiś zje mnie na kolację.
– He he. To nawet byłoby prawdopodobne. Ale póki tu jestem, gości staramy się nie jadać.
Nie zabrzmiało to zbyt przekonująco.
– W każdym razie – odchrząknął Alfa. – Muszę się stąd jakoś wydostać.
– Najpierw wpadnij na kolację – odparł porucznik.
– Nie chcę sprawiać kłopotu – spróbował wykręcić się Jasper. Szczerze powiedziawszy, obawiał się, że to on zostanie głównym daniem. Jednak Copperowi udało się go przekonać. Oba wilki i Nawiedzony Teletubiś Dizzy zeszli po kamiennych schodkach w dół, do podziemi cmentarza. W miejsce, gdzie powinny rozkładać się zwłoki, a nie być urządzane restauracje.
>>> <<<
Nikt jednak basiora nie zjadł. Zamiast tego spożył on dość smaczny posiłek w całkiem miłym gronie kilkunastu Nawiedzonych Teletubisiów i porucznika Coppera. Dowiedział się również więcej o barwnych stworzeniach zamieszkujących cmentarz – najstarsze z nich były zmiennokształtne. Trzy z nich należały do płatnych zabójców, ale uwielbiały też płatać psikusy. I dlatego zgodziły się na jeden z pomysłów Day'a – Bloody, burgundowy potworek, miał przybrać postać Yesterday'a i dać się złapać Kibie, a potem przemienić się z powrotem. I kto wie, może wyczynić również jakieś szkody?
– Chyba tam za chwilę wyjdę – mruknął niskim głosem Bloody. – Z tego co słyszę, to na zewnątrz szaleje zamieć. Może ktoś zlituje się nad biednym, zmarzniętym Alfą.
– Powodzenia – szepnął beżowy basior i już po chwili patrzył na swoją idealną kopię wspinającą się po schodkach w górę, prosto w szpony śnieżycy. Jasper był ciekaw, jak potoczą się dalej wydarzenia. Czy ktoś zorientuje się, że padł ofiarą drobnego oszustwa? I kto ucierpi w wyniku ataku Teletubisia? Day przez chwilę martwił się o Prascannę, ale potem doszedł do wniosku, że jak na razie nic jej nie grozi – przecież była teraz niezniszczalnym lodowym potworem. Niewątpliwie sobie poradzi.

Tak też się stało. Ze zdawanych porucznikowi na bieżąco raportów wynikało, że Prascanna postawiła się Kibie i uciekła wraz z rannym Bloody Day'em (jak nazywali teraz przemienionego w Alfę WKS Teletubisia) gdzieś w góry. Po pewnym czasie oboje dotarli do jakiejś jaskini. Wilczyca położyła basiora w jednym miejscu, sama zaś spoczęła przy wyjściu. Z tego, co mówił Copper, Bloody'emu niezbyt podobało się, że zachowywała się jak Cerber – wydawała się strzec wylotu groty, gotowa do zabronienia wilkowi odejścia.
– Bloody postanowił się zaraz przemienić – oznajmił w pewnym momencie porucznik.
– Tylko niech na nią uważa – przestrzegł Day. – Ona jest z mojej watahy.
– Przekażę mu – odparł Copper, ale do Alfy głos dobiegł jakby z daleka. Płowemu basiorowi świat zaczął się rozmazywać, a potem powstałe barwne plamy zawirowały. Wilk zamknął oczy i nagle znalazł się w jaskini razem ze swoją kopią Bloody Day'em i zimną jak lód, właściwie będącą nim Prascanną. Przemieniony Nawiedzony Teletubiś niespodziewanie przybrał swoją normalną postać. Zaskoczona medyczka krzyknęła, jednocześnie zaskoczona i nieco przerażona.
– Ty nie jesteś Yesterday – wyszeptała, wpatrując się w Bloody'ego szeroko otwartymi oczyma.
– Oczywiście, że nie jessstem – odpowiedział potworek, przemieniając się w długiego niczym wąż smoka i owijając się wokół wilczycy.
Nagle Day ponownie znalazł się w podziemiach cmentarza zamku Heatherhill. Cały czas czuł jednak w głowie czyjąś nieproszoną obecność. Ignorując pytające spojrzenie porucznika Coppera, zacisnął powieki.
Kim jesteś? – zapytał w myślach.
Zwą mnie Neviden.

<Prascanna?>

Od Yesterday'a CD. Prascanny

0 | Skomentuj
Wilk patrzył spokojnie, jak jego odmieniona towarzyszka upada w śnieg. Szepnęła jeszcze coś na temat kary, a potem, jak mu się wydało, straciła przytomność. Nie pierwszy raz, odkąd ją poznał.
Ratowanie wadery postanowił odsunąć na minutę, góra dwie. Musiał przecież odnaleźć ten dziwny naszyjnik, który przemienił medyczkę w lodowe monstrum. Na całe szczęście, w śniegu pozostał wyraźny ślad po obecności medalionu. Basior zaczął grzebać w zimnym puchu, aż w pewnej chwili zacisnął łapę na chłodnym łańcuszku. Wyjął ozdobę z zaspy i założył na szyję. Poczekał kilka sekund, żeby zobaczyć, czy nic się nie stanie, a potem podniósł nieprzytomną wilczycę i ruszył w kierunku jaskini Uzdrowicielki. Kolejny raz.
Elan powitała go milczeniem. Wymienili tylko spojrzenia, a potem zielona wadera zajęła się medyczką. Basior opuścił jaskinię, pełen jakiejś dziwnej szarości i powagi. Nie chciał myśleć nad żadną karą dla Prascanny – nie był nawet pewien, czy wilczyca na nią zasłużyła. Miała tak kruchą psychikę... Kto wie, może nawet pozostanie pod postacią lodowej istoty to lepsze dla niej rozwiązanie?
– Nie myśl tak, Day – wymruczał cicho wilk, zmierzając w kierunku swojej jaskini. Lodowaty wiatr jak zwykle dawał się odczuć; przenikał przez futro nawet mimo jego grubości. Już niedługo musi zarządzić przeprowadzkę... Zaprowadzić wreszcie watahę do Owadziego Lasu, a nie tylko ciągle o tym mówić lub rozmyślać.
>>> <<<
Nareszcie znaleźli się w stosunkowo ciepłym lesie, pośród drzew chroniących od mroźnych wichrów. Był na herbatce u Elan i zasięgnął przy okazji parę porad psychologa. Może będzie mu teraz łatwiej... Ale przecież wciąż pozostało tyle problemów – Kiba, sprawy dotyczące żywności i oczywiście, co dalej z Prascanną. Na razie Yesterday był na etapie unikania różanej medyczki, jednak przecież nie mogło trwać to w nieskończoność. Kiedyś trzeba będzie wyjaśnić całą sytuację. Kolejny raz.
– Dobra, nie ma sensu się tym teraz martwić. Przecież po coś byłem na tej herbatce – powiedział, chodząc w te i we w te po swoim zimowym, znacznie mniejszym mieszkaniu. Czuł pulsujący ból głowy; był też bardzo zmęczony pełnieniem obowiązków Alfy. Po chwili namysłu ułożył się wygodnie na posłaniu i zapadł w niespokojny sen.
Naszyjnik wisiał nad jego głową, na jednym z korzeni. Basior nie obudził się, gdy śnieżnobiała wilczyca weszła do jego groty. Nie otworzył nawet oka, gdy nieznajoma z wdziękiem pochyliła się nad nim i zabrała medalion. Dopiero jakiś czas później obudził się i od razu rozpoznał charakterystyczny zapach, jaki po sobie zostawiła.
– Kiba! – zawołał, zrywając się na równe nogi. Czego ona mogła tu chcieć?
Wtem dostrzegł na korzeniu nad głową naszyjnik... a raczej jego brak. O. Nie.
Wybiegł ile sił w nogach z groty i pobiegł przez zaśnieżony las, kierując się zapachem ciotki i nie zważając na nic innego. Amulet był sam w sobie groźny, a co dopiero w łapach kogoś takiego jak Kiba... Znów miał kolejny problem na głowie! Nie mógł się nawet w spokoju zdrzemnąć, bo gdy to zrobił, okradziono go. Cała ta sytuacja nie podobała mu się coraz bardziej...
Nagle coś twardego i chłodnego jak lód zbiło go z nóg. Upadł prosto na zaspę i w ułamku sekundy zniknął pod warstwą śniegu. Zaraz jednak poczuł, jak czyjeś zimne kły chwytają go delikatnie za kark i unoszą, jak szczeniaka. Rzucono go na zmrożoną ziemię, prosto przed łapy Kiby.
– No proszę, proszę – mruknęła cicho. – Miło cię znowu widzieć, Yesterday.
– Bez wzajemności – odpowiedział basior, spoglądając szybko za siebie. Miał nadzieję, że zdąży przyjrzeć się tajemniczej istocie, która wyciągnęła go z zaspy... Jednak w następnej chwili upadł na ziemię, a z jego rozciętego pazurami policzka wypłynęła krew.
– Auć – mruknął, podnosząc się z ziemi. Zaraz jednak zamarzł, widząc przed sobą znajomą postać... Sporą lodową wilczycę, o spojrzeniu pozbawionym ciepłych uczuć. Prascannę pod wpływem tego magicznego amuletu. Odwrócił się w stronę Kiby. – Dlaczego to zrobiłaś!?
– Och, Yesterday, naprawdę się nie domyślasz? – zaśmiała się cicho. – To jasne, że chcę zniszczyć tę twoją wataszkę. A kto pomoże mi lepiej, jak nie zasmucona członkini, która chce stać się silniejsza? Nie jestem pewna, czy cały czas taka zostanie, czy może odbiorę jej ten naszyjnik... ale jakoś ją wykorzystam, Day. I wtedy już ani ty, ani Wataha Krwawego Szafiru się nie pozbierają.
– Nie zrobisz tego – warknął. – Nie pozwolę ci na to.
– Och, kochany, wydaje mi się, że to ja mam tutaj przewagę... Canna, atakuj, proszę.
Mimo braku elementu zaskoczenia Yesterday nie miał większych szans w walce z przeciwniczką. Była silniejsza, nie miał jak jej zranić... i nadal należała do jego watahy.
Nie minęło nawet pół minuty, a krwawił obficie z kilku ran zadanych ostrymi jak brzytwy lodowymi pazurami, podczas gdy na ciele Prascanny nie było nawet zadrapania. Basior leżał w śniegu, zastanawiając się, co się teraz wydarzy...
Lodowa łapa uderzyła go w głowę. Poczuł ból, a potem... potem ogarnęła go ciemność.
>>> <<<
Zima, Śnieg, CmentarzGdy odzyskał przytomność, od razu spostrzegł, że nie rozpoznaje miejsca, w którym się znajduje. Wstał ostrożnie z uwagi na niedawno odniesione rany i rozejrzał się wokoło. Znajdował się na jakimś starym cmentarzu otoczonym murem, wśród przysypanych śniegiem nagrobków. Parę metrów od niego leżała rozbita częściowo drewniana trumna, wyjście zagradzały żelazne kraty. Tu i ówdzie rosły nieodpowiednie dla zimnego klimatu Północy drzewa liściaste, teraz zupełnie pozbawione liści. Kiedy Day spojrzał w górę, zauważył kolejne mury, chyba części jakiegoś opuszczonego budynku.
Miejsce, choć jasne, napawało basiora dziwnym niepokojem. Mimo zwyczajnego wyglądu cmentarza wyczuwał jakąś grozę płynącą zewsząd... Nie miał większej ochoty zostać tam na noc. Tylko... miał pewien problem. W zasięgu wzroku nie dostrzegł ani jednej żywej duszy, a jedyne wyjście było zamknięte... Musiał coś szybko wymyślić, zanim tutaj zamarznie albo, co gorsza, zaatakują go jakieś duchy.
 
<Prascanna?>

Od Yesterday'a CD. Prascanny

0 | Skomentuj
Każde kolejne słowo Prascanny coraz bardziej raniło serduszko Yesterday'a. Od początku starał się otoczyć ją opieką, tyle dla niej zrobił... a ona ciągle uważa, że wcale mu na niej nie zależy. Tym razem bolało to niemal tak bardzo, jakby stosowała przemoc fizyczną. Musiał walczyć ze sobą, żeby utrzymać nerwy na wodzy. Chwilę więc trwało, zanim był w stanie wykrztusić chociaż jedno zdanie:
– To nieprawda.
– Dobrze wiem, że to prawda! Więc pytam jeszcze raz: po co mnie ratowałeś?
Płowy basior zamknął oczy, odwracając głowę lekko w bok. Ból naprawdę wydawał mu się namacalny. Nabrał powietrza, czując, że dłużej nie wytrzyma.
– Nawet nie wiesz, jak to boli – szepnął.
– Boli? To tobie na mnie nie zależy! A ja cię kocham! To dopiero boli! – zawołała w odpowiedzi medyczka. Yesterday chciał odejść, zostawić ją, przestać zaprzątać sobie nią głowę. Ale... wiedział, że jeśli to zrobi, prawdopodobnie tylko pogorszy sytuację. Musiał... musiał jej to wszystko wyjaśnić.
– Skąd wiesz, że mi na tobie nie zależy? – zapytał słabym głosem. Prascanna widać nie zważała na pełny bólu ton jego głosu.
– A czy to nie jest jasne? Sam mi to powiedziałeś!
Wilk spojrzał na bok, jakby usiłując odnaleźć jakąś pomoc. Czuł, że nie jest w stanie znieść więcej. Stracił cierpliwość. Nie pierwszy raz, odkąd ją poznał.
– Nic takiego nie powiedziałem – warknął, spoglądając jej w oczy. – Mówiłem, że nie odwzajemniam twoich uczuć, nic więcej! ZNOWU coś sobie wymyśliłaś! ZNOWU użalasz się nad sobą! Jeśli rzeczywiście ci to pomoże, to proszę bardzo! Idź, zabij się! – powiedział podniesionym głosem, przerywając sznur, którym przywiązana byłą wadera. – Wiedz tylko, że to nic więcej, jak zwykły akt tchórzostwa. Słabości. Ale skoro naprawdę nie masz odwagi żyć dalej i zmierzyć się z trudnościami tego świata, to zrób to.
– Y-yesterday? – wyszeptała wilczyca, wlepiając w niego jednocześnie zaskoczone i przerażone spojrzenie. – Ty chyba nie mówisz p-po... poważnie?
– Oczywiście, że mówię poważnie! Mam już przez ciebie dość kłopotów! Ostatnio tylko próbujesz się zabić! Jak mam być spokojny, skoro trzeba cię pilnować jak małego dziecka!?
Wypowiedzi basiora były chaotyczne i chyba nieco sobie przeczące, ale wilk nie miał siły zastanawiać się nad każdym słowem. Nie tym razem.
– Naprawdę, nie mam już do ciebie siły – zakończył i odwrócił się na pięcie, po czym opuściły jaskinię, w której się znajdowali. Na zewnątrz było ciemno, chłodno i sypało śniegiem, ale takie warunki idealnie odpowiadały Day'owi. Raczej nikt nie wyjdzie na spacer w taką pogodę, więc nikogo nie spotka. Będzie sam. I bardzo dobrze.
Jako przywódca watahy nie powinien chyba mówić takich rzeczy. Źle się czuł z powodu swojego wybuchu. Ale... skoro to on zawsze przejmuje się innymi, niech ktoś też raz zacznie przejmować się nim i jego uczuciami.
<Prascanna?>

Od Yesterday'a CD. Kaylay

0 | Skomentuj
Nie wiem, skąd w górach wziął się niedźwiedź polarny, ale od razu stał się dla nas niemałym kłopotem. Jakbyśmy już nie mieli ich dużo. Akurat znajdowaliśmy się na kolejnej łączce górskiej, gdzie niewielkie jeziorko ukryło się pod grubą warstwą śniegu. Misiek zamachnął się łapami i odepchnął nas. Ja wpadłem w zaspę, Kaylay znalazła się na lodzie. Napastnik pognał za nią, jednak szybko odskoczył, cudem unikając wpadnięcia do wody. Wilczycy jednak się to nie udało – znalazła się pod powierzchnią. Natychmiast wygrzebałem się ze śniegu i podbiegłem do przerębli najbliżej, jak się dało, nie narażając się przy tym na podzielenie losu towarzyszki. Dostrzegłem, jak wadera macha łapami, usiłując wydostać się na powierzchnię. Z każdą chwilą jednak jej ruchy były wolniejsze i coraz bardziej pozbawione energii. Zamknąłem oczy i skupiłem się na znajdującej się wszędzie dookoła wodzie. Czułem jej obecność, czułem, jak powoli oddaje się pod moją kontrolę. Minęło jeszcze parę sekund, po czym woda z górskiego jeziora uniosła się ponad zamrożoną taflę, wynosząc zarazem Kaylay ponad powierzchnię. Fala delikatnie ułożyła wilczycę dość blisko mnie, po czym cofnęła się i złączyła z pozostałymi masami lodowatej cieczy. Wtedy otworzyłem oczy i podbiegłem do kaszlącej i drżącej towarzyszki.
– Jak się czujesz? – zapytałem z niepokojem.
– Z-z-zimno – wyjąkała tylko, trzęsąc się jeszcze bardziej. Objąłem ją, próbując ją choć trochę ogrzać, ale czułem, że to i tak skazane jest na porażkę. Była już tak bardzo wyziębiona, że tylko ciepło porządnej jaskini, koce i może jakiś gorący napar z ziółek od Elan mogłyby ją uratować.
A potem niedźwiedź ryknął, przypominając o swoim istnieniu.
Odskoczyłem od Kaylay i stanąłem naprzeciw niedźwiedzia, warcząc. Czy on nie widział, że już dość krzywdy nam wyrządził? Czy też może naprawdę był głodny? W każdym razie, na pewno mógł podręczyć kogoś innego, nie byliśmy przecież jedynymi czy też ostatnimi istotami na tym świecie.
– Hej, ty! – zawołałem do niego pod wpływem nagłego impulsu. – Mamy bez ciebie dość problemu! Wiem, że jesteś głodny czy coś tam, ale naprawdę nie jesteśmy warci skonsumowania!
Moja wypowiedź była nieco chaotyczna, a ja mogłem wyjść na wariata. Ale... zawsze istniał cień szansy na to, że misiek mnie zrozumie i da sobie spokój.
– Bernard, ogarnij się! – usłyszałem nagle głos, dochodzący gdzieś od boku. Oboje z miśkiem odwróciliśmy się w tamtą stronę. Zmierzała ku nam samica polarnego niedźwiedzia, otulona eleganckim różowym szalem. Wyglądała na wściekłą... Zadrżałem, wyobrażając sobie, jak musi czuć się napastnik.
– Ale... Bożena... – próbował zaprotestować, jednak niedźwiedzica nie dała mu się wytłumaczyć.
– Co ci mówiłam o atakowaniu podróżników!? Mamy mnóstwo jedzenia, nie potrzebne nam są wychudłe wilki, jasne!?
– Mhm... – wymruczał misiek, gapiąc się na własne łapy.
– Nie słyszę!
– Zrozumiałem.
– No. I liczę na to, że tym razem się do tego dostosujesz! – huknęła niedźwiedzica, a potem zwróciła się do mnie, zdecydowanie łagodniejszym głosem: – Przepraszam za mojego męża. Nic się ci nie stało?
– Ze mną wszystko w porządku – odpowiedziałem. – Ale moja koleżanka wpadła do jeziora...
– Och – mruknęła moja rozmówczyni, dopiero teraz zauważając siedzącą nieopodal Kaylay. Wilczyca ciągle się trzęsła. – Jeszcze raz przepraszam. Nasza jaskinia jest niedaleko. Mogłaby się tam ogrzać.
Nie powiem, żeby podobała mi się perspektywa korzystania z gościnności polarnych niedźwiedzi, ale nie bardzo miałem wybór. Gdybym się nie zgodził, Kaylay prawdopodobnie zamarzłaby albo bardzo poważnie się rozchorowała... A jako Alfa nie mogłem przecież do tego dopuścić.
Niedźwiedzica ściągnęła swój szal i otuliła nim zziębniętą waderę, po czym ostrożnie wzięła ją w łapy i podążyła gdzieś przed siebie. Nie odstępowałem jej na krok. Bernard poczłapał za nami niechętnie, z grymasem niezadowolenia na pysku.
<Kaylay?>

Od Yesterday'a CD. Prascanny

0 | Skomentuj
Beżowy basior podchodzi do krawędzi skarpy. Z niepokojem spogląda w dół. Na śniegu, wiele metrów niżej, leży zakrwawione ciało. Ciało niewinnej wilczycy.
Nagle wszystko zaczyna falować i zamazywać się. Basior biegnie przez śnieg gdzieś przed siebie. Wtem potyka się o coś. Odwraca głowę i widzi zamarznięte ciało. Ciało niewinnej wilczycy.
Basior zamyka oczy, a gdy je otwiera, znajduje się już w jaskini. Rozgląda się wkoło i nagle słyszy dźwięk tłuczonego szkła. Biegnie w stronę, z której dobiegł odgłos, po czym staje jak wryty. Na ziemi, obok kryształowej fiolki z jadowicie zieloną cieczą, znajduje oblane trucizną ciało. Ciało niewinnej wilczycy.
>>> <<<
Yesterday otworzył szeroko oczy. Przez chwilę rozglądał się nieprzytomnym wzrokiem wkoło, gorączkowo myśląc i oddychając głęboko. Uspokoił się nieco, gdy nigdzie nie dostrzegł żadnego ciała. Więc to musiał być sen... Koszmar...
Wilk wstał i spojrzał prosto na Uzdrowicielkę, wpatrującą się w niego uważnie.
– Długo spałem? – zapytał, usiłując sobie przypomnieć, kiedy zapadł w drzemkę.
– Dwadzieścia minut maksymalnie – odpowiedziała Elan. – Co jesteś taki spłoszony?
– Koszmar – odparł basior, nie chcąc zagłębiać się w szczegóły. Zamierzał to sobie wszystko w spokoju przemyśleć... Po czym nagle do głowy wpadła mu myśl, która od samego początku wywołała u niego zarazem niepokój i poczucie winy. Prascanna... Czy ona aby na pewno spała w drugim pomieszczeniu? Przecież zostawił ją z tym wszystkim... Co, jeśli już uciekła? Co, jeśli znowu zamierza popełnić samobójstwo? I tym razem nikt jej już nie uratuje?
– Prascanna... – szepnął.
– Możesz zobaczyć, jak się miewa – odmruknęła Uzdrowicielka. Oboje przeszli do sąsiedniego pomieszczenia. Nagle do Yesterday'a pobiegła dobrze znana mu medyczka, której złamał serce. Otworzył szeroko oczy, gdy ta wyszeptała mu do ucha "przepraszam", po czym rzuciła pod łapy jakąś kartkę i wybiegła z jaskini. Alfa stał jak zamurowany, dopóki Elan nie szturchnęła go delikatnie.
– Jesper...?
Basior podniósł arkusz papieru, rozłożył go i zaczął czytać. Z każdym kolejnym słowem utwierdzał się w przekonaniu, że wilczyca postanowiła zerwać ze swoim życiem... Ponownie.
– M-muszę za nią pójść – powiedział, biegnąc w kierunku wyjścia.
– Ale, Yesterday! – zawołała za nim Elan, jednak on się nie zatrzymał. Wypadł na zewnątrz, prosto w sam środek zamieci śnieżnej. Gdzieś na śniegu przed nim pozostały przysypane już nieco ślady... Nie zważając na ziąb, lodowaty wicher i płatki cisnące się mu do oczu, basior podążył za głębokimi odciskami łap. Biegł jak najszybciej potrafił, w końcu w tej grze liczył się czas – jeśli w porę nie znajdzie Prascanny, może być już za późno... Ze wszystkich sił starał się odgonić ponure wizje i myśleć pozytywnie, ale one ciągle wracały, coraz bardziej natarczywe... W końcu przestał wierzyć, że mu się uda...
I wtedy potknął się o coś i stracił równowagę. Runął w śnieg, przygniatając swym ciałem jakąś inną istotę, trochę mniejszą, ale również żywą. Poruszyła się ona i wyczołgała spod niego.
– Y-y-yesterday? – usłyszał słaby, drżący głos Prascanny. Gdy podniósł się, dostrzegł, że medyczka trzęsie się z zimna.
– Musimy wracać – oznajmił, starając się, by jego słowa brzmiały jak najpewniej.
– Nie. Ja... moje życie nie ma już sensu. Zostanę t-tu...
– Proszę, Prascanno – spróbował jeszcze raz Day. Jego serduszko biło teraz szybko, bał się decyzji, jaką podejmie jego towarzyszka. – Wróć ze mną...
<Prascanna?>

Od Yesterday'a CD. Prascanny

0 | Skomentuj
Wilk nie bardzo wiedział, co powinien zrobić. Gdy już został sam, zaczął się zastanawiać na swoimi uczuciami. Owszem, zależało mu na wilczycy, ale bardziej jako przyjaciółce, niż potencjalnej partnerce... Nie wydawało mu się nawet, że coś do niej czuje. Może, gdyby Prascanna wytrzymała jeszcze trochę i nie wyznała jeszcze swoich uczuć... może wtedy by coś z tego było. Ale teraz...
– Jak ja mam jej to powiedzieć? – jęknął cicho. – Przecież ona zupełnie się załamie.
Zawsze możesz się zgodzić.
– Dwa pytania: kim jesteś i na co mogę się zgodzić? – zapytał.
Jestem Północny Wiatr. I możesz zgodzić się na to, żeby została twoją partnerką. Tworzylibyście ciekawą parę. Dwa nie do końca stabilne emocjonalnie wilki...
– Północny Wiatr? Z tego co wiem, to zazwyczaj siedzisz w głowie mojej siostry, a nie u mnie – mruknął Yesterday. – Wracając do tematu Prascanny, to nie mógłbym tego zrobić. Owszem, chcę, by inne wilki były szczęśliwe... ale nie takim kosztem. Zresztą, co jej po udawanym uczuciu? Gdyby się dowiedziała, zabolałoby ją jeszcze mocniej.
To dość prawdopodobne. Czyli... powiesz jej po prostu...
– Że nie odwzajemniam jej uczuć? – przerwał mu basior. – Obawiam się, że nie widzę lepszej opcji. Ale to będzie dla niej trudne... Boję się jej reakcji.
Tylko nie załam się, jak coś sobie zrobi. Jeśli jest tak krucha emocjonalnie, na jaką wskazuje jej zachowanie, to i tak nie jest twoja winy. Chociaż... w sumie mógłbyś być jej ojcem.
– No wielkie dzięki – prychnął w odpowiedzi Alfa. – A gdybym jednak... udawał, że ją kocham?
Jak sam zauważyłeś, gdyby poznała prawdę, czułaby się jeszcze gorzej. Chyba w tym wypadku prawda będzie najlepszym rozwiązaniem. A w ogóle wiesz, że ta sytuacja czyni cię postacią tragiczną? Musisz wybierać między dwoma wartościami i...
Tak, tak, wiem – wtrącił się wilk. – W każdym razie, dzięki za... sam nie wiem co. Ja już chyba muszę lecieć i zacząć organizować przemarsz do Owadziego Lasu... zanim wszyscy zamarzniemy.
Jak na potwierdzenie jego słów, zimny podmuch wiatru przeniknął przez jego futro. Yesterday wzdrygnął się. Przeczuwał, że to nie jedyna nieprzyjemna sytuacja w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin...
>>> <<<
W umówionym miejscu stawił się nieco po północy, na znak sprzeciwu. Może niektórzy uznaliby to za wywyższanie się lub coś w tym stylu, na zasadzie "nikt nie będzie mi rozkazywał, bo to ja ustalam zasady". Cóż, nie odbiegało to jakoś specjalnie od prawdy... Day'owi nie spodobało się po prostu, że ktokolwiek wyznacza mu konkretną godzinę na odpowiedź, poprzedzoną długimi rozmyślaniami. I postanowił, że się nieco spóźni... Może to nie było miłe, ale jednak serduszko basiora lubiło się od czasu do czasu zbuntować...
Gdy już dotarł na miejsce, zastał Prascannę siedzącą na śniegu, drżącą z zimna i pociągającą nosem. Ile tam czekała, żeby doprowadzić się do takiego stanu? Czyżby mówiła wyłącznie szczerą prawdę i siedziała tutaj przez ostatnie kilka godzin?
– Dobrze się czujesz? – zapytał Alfa, podchodząc bliżej.
– T-t-t-tak – odparła medyczka, dygocąc jeszcze bardziej. Basior westchnął i poprosił ją, by wstała. Różowa wilczyca siłowała się nieco z ogonem, który przymarzł jej chyba do podłoża, ale koniec końców stanęła przed nim. Jej smutne spojrzenie spoczęło na nim.
– I j-j-jak brzm-m-mi t-t-t-twoja odpo-po-powiedź? – zapytała.
– Chodź najpierw do Elan – odparł, pchając ją lekko w stronę jaskini Uzdrowicielki.
– Al-l-le ja ch-ch-chcę żeb-b-byś...
– To był rozkaz – stwierdził twardo Yesterday.
Nie odzywali się aż do dotarcia do groty Elan. Gdy Alfa wyjaśnił już wszystko zielonej waderze, a ona pobiegła po wszelkie potrzebne rzeczy do ogrzania Prascanny, basior usadził medyczkę na reniferowej skórze.
– Wybacz mi, Prascanno, ale nie odwzajemniam twoich uczuć – powiedział po chwili.
– W-w-wie... wiedziałam! – odparła drżącym głosem różowa wilczyca. Nie zdążyła jednak nic dodać, bo z cienia wyskoczyła Elan i owinęła ją w futro z niedźwiedzia polarnego.
– Zaraz przygotuję zioła... Yesterday, mogę cię prosić na słówko?
– Oczywiście, Elan – odparł wilk i ruszył za Uzdrowicielką do miejsca, gdzie wadera przygotowywała wszelkie napary, wywary i mikstury. Po drodze rzucił ukradkowe spojrzenie na Prascannę. Otulona skórą wilczyca wyglądała jak siedem nieszczęść.
– Mam nadzieję, że już niedługo się stąd wyprowadzimy – oznajmiła Elan. – Coraz więcej wilków jest przeziębionych.
– Zaraz wyślę Altair, żeby sprawdziła stan nor – odpowiedział Alfa. – Prascanna może być przez pewien czas... smutna. Albo zachowywać się dziwnie.
– Znowu? O co chodzi tym razem?
– Sprawy... sercowe. Ja już lepiej p-pójdę. Im wcześniej Alt wyruszy, tym lepiej.
Powiedziawszy to, wybiegł z jaskini, nawet nie spoglądając na Prascannę. Miał na razie dość problemów, nie chciał w tamtej chwili zamartwiać się jeszcze jej stanem...
<Prascanna?>

Od Yesterday'a CD. Kaylay

0 | Skomentuj
Nawet gdyby oskarżono mnie o morderstwo, zapewne zdołałbym się jakoś wytłumaczyć, jednak chyba lepiej było dmuchać na zimne. A Ocean Ognia wydawał się być doskonałym miejscem do pozbycia się tabliczki, mimo wszelkich trudów, jakie należy pokonać, by się tam dostać. Płynna magma niewątpliwie zakończy raz na zawsze istnienie kamiennej płytki. Chyba, że ta istota rzuciła na to jakiś dziwny czar... Ale i w tym przypadku tabliczka powinna zniknąć wśród ognistych wód.
– To dobry pomysł – odpowiedziałem. – Długa droga przed nami, więc lepiej ruszajmy.
Kaylay kiwnęła głową i chwyciła pół tabliczki. Ja zabrałem drugą część i ruszyliśmy truchtem w kierunku Owadziego Lasu. W trakcie drogi doszedłem do wniosku, że powinniśmy zapolować w tajdze, w końcu czeka nas wyczerpująca wędrówka przez góry. Każdy, kto spędził w tych stronach trochę czasu, wiedział, że Poszarpane Szczyty to dość trudne miejsce na wędrówki, szczególnie zimą.
>>> <<<
Gdy już znaleźliśmy się wśród drzew, od razu zrobiło mi się cieplej. Lodowaty wiatr nie przenikał już mojego gęstego futra, a i niemal doskonała cisza pomogła mi poczuć się lepiej. Po przebiegnięciu kolejnego kilometra zwolniłem, a później zatrzymałem się. Położyłem tabliczkę na ziemi i zacząłem węszyć. Kaylay zawróciła i stanęła obok mnie.
– Czemu się zatrzymałeś? – zapytała.
– Czuję zapach głuszca. Myślę, że powinniśmy coś zjeść. Potem może już nie być takiej okazji – odparłem.
– To aż tak daleko?
– Może nie "aż tak", ale... cóż, jeszcze ładny kawałek przed nami. W trudnych warunkach.
– No dobra, niech ci będzie. Ale co zrobimy z tabliczką?
– Może zostawmy ją tutaj i przysypmy śniegiem? – zaproponowałem. – Wataha wciąż się nie przeprowadziła, więc wątpię, żeby ktokolwiek ją znalazł. To nie jest odpowiednia pora na takie wędrówki.
– Skoro tak twierdzisz – mruknęła moja towarzyszka bez większego przekonania, ale zaczęła zakopywać niesioną przez nią część płyty w śniegu. Poszedłem w jej ślady. Już po chwili pod jednym z drzew powstał nieduży kopczyk – tymczasowe miejsce spoczynku dla pozostawionej przez pokonanego przeciwnika tabliczki. Gdy robota została wykonana, pobiegliśmy dalej w las, kierowani przez woń ptaka. Nie minęło wiele czasu, a przystąpiliśmy do właściwej części polowania. Przez przypadek jednak nastąpiłem na gałązkę (cóż za klasyczny przepadek zdradzenia swojej obecności) i spłoszyłem głuszca. Ale w tamtej chwili do akcji wkroczyła Kaylay – złapała odlatującego ptaka w locie.
– Mogłabyś być łowcą – mruknąłem, kiwając głową z podziwem. Wilczyca jedynie wyszczerzyła na chwilę zęby w uśmiechu. Potem przystąpiliśmy do jedzenia.
>>> <<<
– Miałeś... rację! – zawołała Kaylay, przekrzykując wichurę. Silny wiatr uderzał w nas raz po raz, nierzadko niemal spychając z wąskiej górskiej ścieżki. Tak jak myślałem, wędrówka przez Poszarpane Szczyty nie należała do najłatwiejszych. Osobiście tym bardziej cieszyłem się ze spożytego posiłku – nawet gdybyśmy zauważyli jakieś górskie zwierzę, praktycznie nie była szans, aby je upolować przy tej pogodzie.
– Wiem! – odparłem. – Już nieda... – Znów poczułem lodowaty powiew. – ...leko!
Z tego co pamiętałem, nie pierwszy raz pokonując tę trasę, pozostało nam dwieście metrów w górę tą dróżką, a następnie jeszcze raz tyle, idąc po górskiej łące. No i jeszcze wędrówka wśród cieni Groty Mroku... ciągle w dół, aż do Oceanu Ognia, owianego jeszcze gorszą sławą od czasu śmierci Exana. Przypomniałem sobie, jak on i Luna wybrali się tam pewnego dnia... a jakiś czas później wraz z Prascanną znaleźliśmy jego ciało... Właśnie, powinienem się z nią spotkać... Ale teraz mam inne zadanie do wykonania.
– No, jesteśmy już prawie na miejscu – oznajmiłem, stając przed sporym otworem w stoku góry. – Oto Grota Mroku. Teraz pozostaje tylko zejść na dół.
<Kaylay?>

Od Yesterday'a CD. Kaylay

0 | Skomentuj
Cóż... zazwyczaj starałem się unikać zabijania przeciwników, a zabijanie samo w sobie nie sprawiało mi przyjemności, ale tym razem wiedziałem, że jedynym dobrym rozwiązaniem będzie natychmiastowe unicestwienie tej istoty. Kto wie, jakie szkody mogłaby jeszcze wyrządzić, gdybyśmy ją oszczędzili... A teraz nawet nie musieliśmy sprzątać.
– Co to było? – zapytałem, spoglądając na stojącą nieopodal Kaylay. Podobnie jak ja, wilczyca oddychała głęboko, nieco zdyszana po walce.
– Demony – odparła krótko. – Dzięki za pomoc...
– W porządku – powiedziałem. Zrobiłem krok do przodu i poczułem nagle ból w lewej przedniej łapie. Syknąłem cicho, zamykając oczy. Gdy je otworzyłem, od razu rzucił mi się w oczy ślad mojej krwi na śniegu. I nie byłem jedyną osobą, która go zauważyła.
– Krwawisz – stwierdziła Kaylay.
– Na to wygląda – odparłem, unosząc kończynę, aby przyjrzeć się uważniej ranie. Nie była zbyt wielka, ale krew lała się z niej obficie.
– Chyba powinnam odprowadzić cię do tej Uzdrowicielki.
– Nie ma takiej potrzeby, dam radę.
– Może tak, a może nie.
Wyglądało na to, że wadera nie odpuści. Westchnąłem tylko i mruknąłem "niech ci będzie". Następnie ruszyłem w kierunku jaskini Elan, obok nieodstępującej mnie na krok towarzyszki. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego nie chciała mnie puścić samego. Czyżby obawiała się, że się wykrwawię i to na nią zrzucą winę? W sumie to mogło być nawet prawdopodobne, a chyba nikt nie chce być niesłusznie oskarżany o morderstwo. A co dopiero nowy członek watahy... albo nie?
– Yesterday – usłyszałem twarde słowa Kaylay, dzięki czemu odzyskałem poczucie miejsca i czasu. Znajdowaliśmy się kilka metrów od wejścia do groty Elan. Czyżbym znów się zamyślił? To dość prawdopodobne.
Spojrzałem za siebie, na krople krwi tworzące wyraźny rubinowy ślad na białym śniegu. Dotarło do mnie, że jest mi tak jakoś słabo... jak wiele krwi straciłem?
– Wchodzisz tam? – zapytała moja towarzyszka, niespokojnie przeskakując z łapy na łapę. Mimo odbytej niedawno walki i krótkiego spaceru wydawała się być ciągle pełna energii. Gdyby mógł to samo powiedzieć o sobie... czułem się po prostu słabo.
– Chyba... straciłem dużo krwi – mruknąłem, kierując się w stronę wejścia do jaskini. W następnej chwili zakręciło mi się w głowie, więc przystanąłem, a potem usiadłem. Naprawdę... czy już tak słabo było z moim zdrowiem? Zaczynałem się na poważnie starzeć? Czy też te całe demony miały jakiś zły wpływ na gojenie się ran? A może to Kiba maczała w tym łapy? W każdym razie, czułem się coraz gorzej.
<Kaylay?>

Od Yesterday'a CD. Prascanny

0 | Skomentuj
Słysząc słowa Prascanny, nie potrafiłem powstrzymać delikatnego uśmiechu. Na pyszczku medyczki było widać delikatne zaskoczenie związane z moją reakcją, ale nie odezwała się - widocznie czekała na moją odpowiedź. Przeciągnąłem trochę tę chwilę ciszy, próbując ułożyć słowa w jakąś konkretną, łagodną i sensowną całość.
– Powinnaś... – zacząłem. – Em... Uwierzyć, że nawet jeśli popełnisz błąd... nie musi oznaczać to... tego, że wszyscy cię znienawidzą. Że nie będą chcieli utrzymywać z tobą kontaktów. Wiesz... wszyscy jesteśmy tylko wilkami, nikt z nas nie jest idealny.
– Ale... Ja popełniam ich za dużo... – odpowiedziała medyczka. Głos jej nieco drżał, jakby z trudem powstrzymywała się od płaczu. Pokręciłem lekko głową, a potem ją przytuliłem. I wtedy wilczyca zupełnie się rozkleiła. Zaczęła szlochać.
– No już... Ja też popełniam ich sporo... Nie bądź dla siebie taka surowa...
– A-ale teraz zostanę sa... sama!
– Wcale nie.
– A właśnie, że tak! – zawołała, odpychając mnie. Cofnąłem się kilka kroków. – Tak tylko mówisz, a za chwilę mnie zostawisz! Samą! Z tym bezsensownym życiem!
– Czy cię kiedykolwiek zostawiłem? – zapytałem spokojnie.
– Tak! Ostatnio!
– A poza tym?
– To i tak nie ma znaczenia! – krzyknęła Prascanna, a potem znów zaczęła szlochać. – C-co ja sobie wyobra... żałam! Że ktokolwiek pokocha ta... ką bezużyteczną... brzydką... chlip... mnie! I to... jesz... cze Alfa!
Pokręciłem głową i wykonałem kolejny krok w tył. Teraz moje próby pocieszenia jej byłyby już zupełnie pozbawione sensu. Zapewne zaczęłaby znowu albo wrzeszczeć, albo wymyślać niestworzone historie... Gdybym tylko mógł odejść i poczekać, aż się uspokoi... Ale w takim wypadku mogłaby się zacząć obwiniać o ten wybuch, uznać, że mam ją za... nie wiem, płaczące dziecko nieumiejące poradzić sobie z... nie wiem, porażką? I mogłoby dojść do kolejnej próby samobójczej... Jak nie do śmierci.
Prascanna płakała i użalała się nad sobą przez kolejne kilka minut, aż do powrotu Lemiego. Przemieniony w tygrysa leming warknął na mnie groźnie. Uniosłem łapy w górę, próbując pokazać, że nic jej nie zrobiłem. Towarzysz różowej wilczycy chyba mi uwierzył, bo tylko podszedł do swojej pani i wtulił się w nią, chcąc ją pocieszyć. Nie byłem pewien, czy mu się udało, ale medyczka uspokoiła się trochę.
– Yesterday? – odezwała się po chwili, odwracając się w moją stronę.
– Wciąż tu jestem – odparłem, przyglądając się jej. Miała zaczerwienione od płaczu, ale nie wyglądała już, jakby miała się zaraz rozkleić. I chyba chciała coś powiedzieć.
<Prascanna?>

Od Yesterday'a CD. Kaylay

0 | Skomentuj
No dobrze... żyję sobie na tym świecie już prawie siedem lat i naprawdę widziałem masę różnych dziwnych rzeczy, począwszy od nadpobudliwych szczeniaków (patrz: Altair) po wampiro-zombie-łosie. Ale cokolwiek działo się właśnie na moich oczach, nadal było dla mnie niezrozumiałe. Cienie, głosy, wystraszona Kaylay nakłaniająca mnie do ucieczki... Nie potrafiłem pojąć sytuacji. Czułem jednak, że nie mogę po prostu odwrócić się, odbiec i jej tutaj zostawić. Gdybym tylko wiedział, co powinienem zrobić... Jak na złość, poza paroma potworami, nie miałem zbyt dużego doświadczenia z istotami mroku, dziećmi zła, czy jak tam całą grupę najpodlejszych istot chcecie nazywać.
Nagle usłyszałem niepokojące słowa, który sens brzmiał mniej więcej tak: jeśli chcesz uratować tę watahę, powtarzaj za mną. Co mam przeciwko powtarzaniu? Nie lubię kopiarstwa. A w przypadkach podobnych do tej sytuacji może mieć ono fatalne skutki.
Z braku lepszych pomysłów, po prostu doskoczyłem do kruczej wadery, chwyciłem ją i zacząłem ciągnąć. Nim minęła sekunda, poczułem istoty atakujące mój umysł.
I tak ci się nie uda, szczeniaku.
Zamknąłem oczy i skupiłem całą swoją uwagę na obronie myśli.
– Co robisz...? – zapytała Kaylay, jakby w ramach spóźnionej reakcji.
– Próbuję uratować ciebie... i siebie... i całą watahę... przed... nawet nie wiem czym – odpowiedziałem zgodnie z prawdą, nadal nie otwierając oczu.
– Nie zrobisz tego. Ich nie da się pokonać!
Ona ma rację, szczeniaku. Po prostu się poddaj.
Może i się nie da... Ale zawsze można spróbować uciec.
Powiedziawszy to, popchnąłem delikatnie towarzyszkę, nakłaniając ją do biegu. Zaczęła uciekać bez większego przekonania, a ja pobiegłem za nią. A za nami poleciał olbrzymi cień.
Cóż, może to nie był najlepszy pomysł. Ale... chyba lepszy taki niż żaden.
<Kaylay?>

Od Yesterday'a CD. Prascanny

0 | Skomentuj
– Jasper! – usłyszałem znajomy głos. Zatrzymałem się i odwróciłem, nieco zaskoczony. Od wieków mnie tak nie nazywano... Dlaczego Altair nazwała mnie tak teraz? Żeby zwrócić moją uwagę?
– Co się stało? – zapytałem, gdy dwie sekundy później wyhamowała metr ode mnie, wyrzucając śnieg w powietrze.
– Gdzieś ty się podziewał!? Przez ostatnie pięć tygodni prawie w ogóle cię nie widziałam! Nawet nie miałam możliwości powiedzieć ci, co się stało! – zawołała siostra, świdrując mnie wzrokiem. Spojrzałem na nią niepewnie, nie mając pojęcia, o co mogło jej chodzić. Zniknąłem tak jakby, to prawda, ale co się stało... Nie wiedziałem. Widząc to, czarna wilczyca westchnęła cicho.
– Prascanna prawie się zabiła, podobno z twojego powodu. Luna uratowała ją w ostatniej chwili. Nie chce o tym rozmawiać, ale cokolwiek jej powiedziałeś, chyba ją to mocno dotknęło. No i jeszcze jest to... – Znikąd pojawiła się złożona na pół kartka i zawisła przede mną. – Znalazłam to jakiś czas temu. Widziałam tylko ostatnie zdanie, była zaadresowana do ciebie...
– Dzięki – odpowiedziałem, chwytając papier łapą. – Mogłabyś przekazać Elan, że bardzo przepraszam, ale odwołuję nasze dzisiejsze spotkanie.
– Jasne... Trzymaj się.
Powiedziawszy to, Altair pobiegła w stronę jaskini Uzdrowicielki. W kilka sekund zniknęła mi z oczu. Westchnąłem cicho, a potem pobiegłem do własnego mieszkania, trzymając list od medyczki w pysku. Rozłożyłem kartkę dopiero w chwili, gdy siedziałem już bezpieczny i sam w kącie groty. Mój niepokój rósł z każdym czytanym słowem. Nie chciałem tego... nie chciałem, by czuła się tak przeze mnie. Powracały wspomnienia sprzed miesięcy... Północy... zostawiłem ją w takim stanie na kilka tygodni... Powiedziałem, że muszę wszystko przemyśleć... A ciągle nie byłem pewien co czuję.
– Muszę ją znaleźć – szepnąłem do siebie słabo. Nie czułem się na to wszystko gotów... Ale nie mogłem dalej jej unikać. Po prostu nie mogłem.
>>> <<<
Bladoróżowa wilczyca siedziała przed swoją jaskinią, wpatrując się gdzieś w dal. Wokół niej krążył biały tygrys - przemieniony Lemi, jej futerkowy towarzysz. Kogo wadera się obawiała?
– Prascanno? – odezwałem się, zatrzymując się w pewnej odległości. Medyczka zaszczyciła mnie spojrzeniem, ale nie odezwała się. – Przepraszam, że tyle to trwało. Nie powinienem był zostawiać cię bez odpowiedzi...
Chciałem jeszcze coś powiedzieć. Coś, co złagodziłoby mój błąd lub w jakiś sposób poprawiło jej nastrój. Wyjaśniło sytuację, moje odczucia i uczucia... Ale nie potrafiłem. Jak zwykle, nie potrafiłe słowami wyrazić tego, co działo się wewnątrz. Czekałem więc tylko na jakąkolwiek reakcję. Ze strony Prascanny lub Lemiego,
<Prascanna?>

Od Yesterday'a CD. Prascanny

0 | Skomentuj
Złapałem wilczycę dosłownie w ostatniej chwili, kilka centymetrów nad ziemią. O matko... Co ja mam zrobić? Myśl... myśl! Dobra... tylko spokój cię uratuje, Day... Może po prostu zemdlała bo... A jeśli jest chora? Może lepiej zanieść ją do Elan, tam dojdzie do siebie? Tak, to najlepszy pomysł.
Wziąłem Prascannę na grzbiet, ułożyłem w miarę wygodnie i ruszyłem jak najszybciej w kierunku groty Uzdrowicielki. Byłem tak nerwowy, że na początku w ogóle nie dotarły do mnie ostatnie słowa towarzyszki. Nikt mnie nie przyzwyczajał do nagłego mdlenia na moich oczach. Więc... tak, spanikowałem. W dodatku tak właściwie nie wiedziałem, czy różowawa wadera nie cierpi na jakieś przewlekłe choroby, serca na przykład... Co, jeśli tak? Wtedy chyba tylko szybka pomoc lekarska byłaby w stanie jej pomóc...
– C-co się stało? – usłyszałem, gdy już niemal byłem na miejscu. Prascanna, odzyskawszy przytomność, rozejrzała się bezwiednie wokół.
– Zemdlałaś. Zaraz będziemy u Elan – odpowiedziałem w kilka sekund później przekroczyłem próg groty Uzdrowicielki. Zielona wadera na szczęście była na miejscu. Zbliżyła się, gdy tylko położyłem różową wilczycę na ziemi.
– Co się stało? – Elan zadała dokładnie to samo pytanie, co Prascanna kilkanaście sekund wcześniej.
– N-nic mi n-nie jest – jęknęła pacjentka, próbując się podnieś.
– Zemdlała, zupełnie nagle – wyjaśniłem.
– Cóż... przepadam ją na wszelki wypadek – stwierdziła Uzdrowicielka. – Poczekaj z nią tylko chwilę, muszę jeszcze po coś zajść.
– Oczywiście – odparłem, odprowadzając ją wzrokiem.
– Yesterday? C-co teraz z-zrobisz? – zapytała Prascanna. Dobrze wiedziałem, o co jej chodzi... I dopiero wtedy dotarł do mnie sens ostatnich słów, jakie wypowiedziała przed swoim omdleniem... O, Północy... co ja mam teraz zrobić? Zależało mi na Prascannie, to prawda, ale czy kochałem ją właśnie w ten sposób?
– Ja... muszę to wszystko przemyśleć – odpowiedziałem. Na szczęście właśnie wróciła Elan, wybawiając mnie od wszystkiego, co mogłoby się zdarzyć, gdybym tam dłużej pozostał. Wybiegłem z groty, nie wiedząc, gdzie zmierzam...
>>> kilka tygodni później, po spotkaniu z Kaylay <<<
Północy... jak ja bardzo zaniedbałem tę watahę. Przeklęta chandra... Pozostało mi tyle niedokończonych spraw... Kiba... Szkolenie przyszłych wojowników... I przede wszystkim Prascanna... Wciąż nie dałem jej odpowiedzi... Bo wciąż nie wiedziałem, co czuję. Potrzebowałem psychologa. I to pilnie. A jedynym wilkiem, który przychodził mi do głowy, była Elan... Odwiedzenie jej w grocie Uzdrowicielki wiązało się znowu z prawdopodobieństwem spotkania tam Prascanny... A gdyby tak...
– Shogun!? – zawołałem, widząc przelatującego nieopodal basiora. Strażnik obniżył lot i po chwili wylądował przede mną. Wstrząsnął skrzydłami i złożył je, a potem przyjrzał mi się z uwagą.
– O co chodzi? – zapytał.
– Mógłbyś powiedzieć Elan, żeby przyszła do mojej jaskini wieczorem? Muszę z nią o czymś porozmawiać – odpowiedziałem.
– Nie możesz po prostu jej odwiedzić?
– Chciałem porozmawiać bez świadków – wyjaśniłem.
– No dobrze... ale nie obiecuję, że się zgodzi – odparł Shogun, a potem wzbił się w powietrze.
– Dzięki! – zawołałem jeszcze za nim, a potem ruszyłem przed siebie, próbując poukładać myśli.
<Prascanna?>