Od Yesterday'a CD. Prascanny

Rzeka Leminga... Woda płynąca na południowy zachód, gdzieś ku morzu... Szum... Dlaczego to wszystko przypomina mi o przemijaniu życia? O tym, jak bezsensowna potrafi być wilcza egzystencja? I jak ulotne jest nasze istnienie, jak łatwo nas zabić...
Czy Exan mógł popełnić samobójstwo? Tak właściwie nie miał powodów, aby to robić. Kochająca partnerka, brak wrogów, jak mi się zdaje... Chociaż... ostatnio skarżył się Elan, że ma dość pupilka Luny... Dangrey'a? Danglema? Nie... Dangroła... Tak, właśnie, Dangroła. Czyżby ten doberman mógł być odpowiedzialny za śmierć medyka?
- Trzeba by się zastanowić, co powiedzieć Lunie... - mruknąłem do siebie.
- O wilku mowa - odpowiedziała Prascanna patrząc na północny zachód. Na jej pyszczku przez ułamek sekundy widniał uśmiech, szybko jednak spoważniała. Gdyby nie dramatyczne okoliczności, pewnie i mnie rozbawiłaby ta gierka słowna... Ale miałem w tamtej chwili inny problem - co powiedzieć partnerce zmarłego? Musiałem coś szybko wymyślić, zostało mi jakieś pół minuty...
- Nie, nie, to niemożliwe, jak? Tylko nie on... - wyszeptała Luna przez łzy, gdy już znalazła się przy nas.
- Zorganizujemy pogrzeb. - Tylko tyle byłem w stanie z siebie wydobyć. Z niezdradzającą emocji miną, przystąpiłem do kopania dołu. Po chwili dołączyła się do mnie Prascanna.
>>> dawno, dawno później, po pogrzebie i wędrówce Day'a i Scar we mgle <<<
Dlaczego chwile spędzone we mgle razem ze Scarlet wydają mi się takie odległe? Dlaczego, ilekroć skupię na nich myśli, nie potrafię przypomnieć sobie żadnych szczegółów? Dlaczego tamten czas jest jakby zasnuty mgłą?... I dlaczego nie widzę wyraźnie?...
- Dlaczego ten świat jest taki zamazany? - mruknąłem do siebie, przemierzając tundrę w poszukiwaniu potencjalnych ofiar. Nie dostrzegałem żadnych szczegółów otoczenia, bardziej barwne plamy i słabo widoczne zarysy okolicy. Odkąd wyszedłem z tajemniczej mgły, wszystko tak wyglądało. Nie miałem czasu zajść z tym do Elan, obowiązki mnie wzywały. Wataha potrzebowała przecież jedzenia...
Po chwili wyczułem trop grupki reniferów. Trzymając się nisko przy ziemi, ruszyłem za świeżym śladem, starając się uważać na rzeźbę terenu, kamienie i inne takie. Nie było to łatwe zadanie, jeśli miało się ograniczony zmysł wzroku, ale jakoś zdołałem podkraść się do stada. Krok po kroku zbliżałem się pod wiatr do starszego osobnika, gdy nagle coś wpadło na mnie. Dostrzegłem jakiś bladoróżowy kształt, a potem upadłem na ziemię, przygnieciony przez czyjeś ciepłe ciało. Cóż, przynajmniej nikt nie rzucał we mnie trupem...
- Yesteday? Wy-wybacz! - dobiegł moich uszu znajomy głos. Przygniatająca mnie osoba po chwili podniosła się i stanęła obok. Poczuwszy, że nic nie przeszkodzi mi we wstaniu, podniosłem się.
- Nic się nie stało, Prascanno - mruknąłem, mrużąc nieco oczy. W ten sposób widziałem nieco wyraźniej, ale tylko na bliską odległość. Wystarczyło jednak, by zobaczyć delikatny uśmiech na pyszczku medyczki. - Może pójdziemy na spacer?
Skoro nie zauważyłem wcześniej Prascanny, istniało niskie prawdopodobieństwo, że cokolwiek upoluję. Mógłbym odpocząć psychicznie, a potem pójść do Elan... Ona coś poradzi, a na razie nie warto afiszować się z nabytą we mgle wadą wzroku.
- Chętnie - odpowiedziała wilczyca z wyraźnie słyszalną w głosie radością.
- To... co porabiałaś ostatnie kilka dni? Po... pogrzebie Exana i w ogóle?
<Prascanna? Twój sen się spełnia...>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz