– Jasper! – usłyszałem znajomy głos. Zatrzymałem się i odwróciłem, nieco zaskoczony. Od wieków mnie tak nie nazywano... Dlaczego Altair nazwała mnie tak teraz? Żeby zwrócić moją uwagę?
– Co się stało? – zapytałem, gdy dwie sekundy później wyhamowała metr ode mnie, wyrzucając śnieg w powietrze.
– Gdzieś ty się podziewał!? Przez ostatnie pięć tygodni prawie w ogóle cię nie widziałam! Nawet nie miałam możliwości powiedzieć ci, co się stało! – zawołała siostra, świdrując mnie wzrokiem. Spojrzałem na nią niepewnie, nie mając pojęcia, o co mogło jej chodzić. Zniknąłem tak jakby, to prawda, ale co się stało... Nie wiedziałem. Widząc to, czarna wilczyca westchnęła cicho.
– Prascanna prawie się zabiła, podobno z twojego powodu. Luna uratowała ją w ostatniej chwili. Nie chce o tym rozmawiać, ale cokolwiek jej powiedziałeś, chyba ją to mocno dotknęło. No i jeszcze jest to... – Znikąd pojawiła się złożona na pół kartka i zawisła przede mną. – Znalazłam to jakiś czas temu. Widziałam tylko ostatnie zdanie, była zaadresowana do ciebie...
– Dzięki – odpowiedziałem, chwytając papier łapą. – Mogłabyś przekazać Elan, że bardzo przepraszam, ale odwołuję nasze dzisiejsze spotkanie.
– Jasne... Trzymaj się.
Powiedziawszy to, Altair pobiegła w stronę jaskini Uzdrowicielki. W kilka sekund zniknęła mi z oczu. Westchnąłem cicho, a potem pobiegłem do własnego mieszkania, trzymając list od medyczki w pysku. Rozłożyłem kartkę dopiero w chwili, gdy siedziałem już bezpieczny i sam w kącie groty. Mój niepokój rósł z każdym czytanym słowem. Nie chciałem tego... nie chciałem, by czuła się tak przeze mnie. Powracały wspomnienia sprzed miesięcy... Północy... zostawiłem ją w takim stanie na kilka tygodni... Powiedziałem, że muszę wszystko przemyśleć... A ciągle nie byłem pewien co czuję.
– Muszę ją znaleźć – szepnąłem do siebie słabo. Nie czułem się na to wszystko gotów... Ale nie mogłem dalej jej unikać. Po prostu nie mogłem.
>>> <<<
Bladoróżowa wilczyca siedziała przed swoją jaskinią, wpatrując się gdzieś w dal. Wokół niej krążył biały tygrys - przemieniony Lemi, jej futerkowy towarzysz. Kogo wadera się obawiała?
– Prascanno? – odezwałem się, zatrzymując się w pewnej odległości. Medyczka zaszczyciła mnie spojrzeniem, ale nie odezwała się. – Przepraszam, że tyle to trwało. Nie powinienem był zostawiać cię bez odpowiedzi...
Chciałem jeszcze coś powiedzieć. Coś, co złagodziłoby mój błąd lub w jakiś sposób poprawiło jej nastrój. Wyjaśniło sytuację, moje odczucia i uczucia... Ale nie potrafiłem. Jak zwykle, nie potrafiłe słowami wyrazić tego, co działo się wewnątrz. Czekałem więc tylko na jakąkolwiek reakcję. Ze strony Prascanny lub Lemiego,
<Prascanna?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz