Zimny powiew silnego wiatru targnął moją sierścią sprawiając, że mimowolnie zadrżałem z zimna. Pomimo tego, iż wychowałem się w arktycznym klimacie, lubiłem go, a można powiedzieć nawet, że wprost uwielbiam – byłem okropnym zmarzluchem.
Otuliłem się szczelniej skrzydłami, a wrzos, trawa oraz krzewinki borówek dawały jako taką ochronę przed zimnem. Nie chciałem wracać do jaskini, gdzie znów siedziałbym w ciemności dłużej niż to konieczne.
Leżąc tak pośród bezleśnego zbiorowiska różnego rodzaju roślin, byłem zdziwiony słysząc nienaturalne szeleszczenie trawy, któremu towarzyszył stukot kopyt - więc to nie mógł być nikt z watahy. Przynajmniej nikt, kogo do tej pory poznałem.
Kiedy zorientowałem się, że ów stado liczące przynajmniej sześć łani, biegnie wprost w miejsce, gdzie leżę i raczej ma zamiar mnie staranować niżeli ominąć lub przeskoczyć, szybko podniosłem się, słysząc nieprzyjemne strzyknięcia w okolicy moich kręgów oraz czując mrowienie po lewej stronie ciała, czyli tej, na której odpoczywałem ostatnie kilka godzin, nieporadnie wzniosłem się w powietrze wykorzystując do tego w jak największym stopniu warunki atmosferyczne, które sprzyjały szybowaniu, ponieważ wiatr kierował się „pod skrzydła”. Na moje szczęście.
Siedem łani przebiegło, najwidoczniej spłoszone, a za nimi, dostojnym krokiem biegł byk. Nie wyglądał na przepłoszonego. Zachowywał się raczej jakby chciał pokazać, że to on tutaj rządzi. Nie musiał tego pokazywać, to było widać i nawet ja, zazwyczaj niewzruszony przyglądałem mu się z dozą zdziwienia. To nie było zwykłe zwierzę.
Popielatozółte, zdecydowanie zbyt krótkie, jak na tamten klimat, futro, na którym widać było zarys mięśni. Dwie blizny znaczyły lewą nogę, a z lekkiego draśnięcia przy karku sączyła się krew. Poroże dwa razy większe niż cała jego postać oplatał bluszcz, co z dopełnieniem wściekle zielonych ślepi mówiło samo za siebie. Przebiegł dalej, zaszczycając mnie tylko jednym, pełnym wyższości spojrzeniem.
Wspomagając się jedną z mocy mojej rasy, wytężyłem wzrok i zlustrowałem okolicę, głównie skupiając się na miejscu, z którego nadbiegło stado. Jest. Biała, ruszająca się kupka futra.
Parestezja w skrzydłach oraz lewej części mojego ciała ustała, więc aby nie tracić czasu, czym prędzej pofrunąłem w stronę wilka, który jak się okazało, był jeszcze dzieciakiem.
Leżała na ziemi z brzuchem przylegającym ziemi. Skrzydła miała mocno przyciśnięte do ciała, a błękitna, niczym u lwa, fryzura zakrywała jej pysk. Czarne uszy były wtulone w jej włosy.
Westchnąłem i z nieodgadnionym wyrazem na pysku szturchnąłem również skrzydlatą waderę, która lekko otumaniona po kopnięciu przez renifera, zaczęła powoli wracać do siebie.
Wiatr wzmógł się, więc rozłożyłem skrzydła na tyle, aby osłonić przed nim młodą wilczycę. Sam zniżyłem trochę głowę, żeby nie wystawała na bezpośredni kontakt z zimnym wiatrem.
Kiedy po kilkunastu minutach siedzenia w ciszy, wadera doszła do siebie, postanowiłem przerwać milczenie. Wcześniej dyskretnie użyłem mocy historii ziemi, aby sprawdzić co się wydarzyło, bez zbędnego pytania o szczegóły dzieciaka.
- Dlaczego zapolowałaś na tego byka? W dodatku sama? – spytałem, jednak nie czekając na odpowiedź, dodałem. – Jesteś jeszcze tylko szczeniakiem, dlaczego nie poprosiłaś kogoś z watahy? I nawet jeśli już chciałaś się wykazać umiejętnością łowiecką, to dlaczego nie mogłaś spróbować złapać zająca? To było bardzo głupie posunięcie.
Dziwiłem się samemu sobie, dlaczego powiedziałem tak wiele. Być może to dlatego, że chciałem ustrzec ją przed moimi błędami, które także zaczęły się od egoistycznego patrzenia i zbyt dużej pewności siebie.
- Nie jestem tylko szczeniakiem – powiedziała wstając, jakby chcąc pokazać, że się mylę. Pewnie spojrzała w moje oczy. – Jestem waderą gamma.
Prawdopodobnie to stwierdzenie miało wywołać u mnie skruchę, że jako omega daję reprymendę wyższej randze. Uśmiechnąłem się lekko, odpowiadając:
- A ja, jestem Marco.
< Cassie? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz