Od Mortema CD Prascanny

Obijał się z miejsca na miejsce, mamrocząc do siebie. Oh, jakże tajemniczo. Też pamiętał, kiedy miał jedenaście lat i uważał schlanych mędrców porozsypywanych po watahach za intrygujących. Szkoda, że sam nie miał teraz tych ich napoi. Wycięcie się z rzeczywistości i gęstej atmosfery panującej na terenach stada stanowiłoby prawdziwe błogosławieństwo. Był taki samotny. Od dawna był opuszczony przez Boga i wilki, porzucony bez litości i...
Nie no, świetnie Mortem, popisujesz się swoim intelektem. To jest prawdziwa potęga, co nie?
Basior słaniał się na nogach, powoli, acz systematycznie, dążąc w końcu do totalnego opadnięcia na ziemię.  Zarył pyskiem przy rzece. Taak. Tu było jego miejsce. Na zimnym gruncie, półprzytomny, niezdolny do walki czy rozmowy. Może dołączenie do społeczności nie było aż tak słabym pomysłem. Dawało mu to przestrzeń na zwyczajne cierpienie. Ah. Czysta nirwana.
Zamknął zmęczone oczy. A gdyby tak umrzeć.
– Myślałam, że będziesz ciekawszy.
Nie musiał rozwierać powiek, by wiedzieć, że to nietypowa różowa wadera, uprzednio wyciągająca go z cierniowych krzaków. Tłumiąc swoje nastoletnie instynkty, nie wywrócił oczami. Wyglądała i brzmiała jak jeden z tych typowych wilków, najeżdżających mu na głowę i irytując. Tradycyjnie, przeciwieństwo biednego Damona.
– Hej, nie wypada tak ignorować, tych, którzy próbują pomóc – wadera położyła się obok. Mortem westchnął cicho. – Coś się dzieje?
– Nie – położył łapy na uszach, ze znużeniem spoglądając w wartką wodę. A gdyby się tam rzucić.
Unosiła się niewygodna, nieprzyjemna cisza. Przynajmniej dla jego towarzyszki.

<Prascanna?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz