Od Mortema

Było, uhm, ciemno.
Minęło sporo czasu, odkąd paranoja Mortema zdawała się wżynać w jego umysł w taki sposób, jak teraz. Nawet pośród ogólnej śnieżnej bieli, ta wydawała się zamykać na głowie wilka, odcinając go od wszelkiego źródła światła, więżąc go w klaustrofobicznej, ciasnej przestrzeni. Pochłaniało go autentyczne przerażenie. Kim był, co robił w pryzmie śnieżynek, gdzie się znajdował, kiedy?
Dobrze. Dobrze, powtórzmy to co znajome. Odetchnął ciężko, z towarzyszącym bezradnemu gestowi chmurką pary, ulatniającej się z pyska.
Mortem. Nazywam się Mortem. 
Coś jeszcze? Prawdopodobnie nie. Nigdy nie miał wiele więcej niż to jedno wspomnienie, wyryte na zawsze pod czaszką wilka. Jak zwykle po ataku paniki, wszystko powoli wracało, by na nowo wypalić się w jego głowie i gryźć, męczyć, nie dawać spokoju. Nie miał szans na ucieczkę przed piętnem przeszłości i och, jak bardzo był tego świadomy.
Zmrużył oczy. Jasność powoli wdzierała się w ciasną powłokę rzeczywistości. Basior strzepał śnieg z powiek ostrożnie, jakby w obawie wykonania zbyt gwałtownych ruchów. Czas na krótki moment orientacji w terenie. 
Stawiając się na drżące łapy, spróbował zanalizować swoje położenie. Całe jego ciało przeszywał ból; spieniona ślina zamarzła niczym szron na szyi. Czyli jednak atak. Fantastycznie. Dobrze, że nie pamiętał degradującego epizodu. Poczułby się z tym jeszcze gorzej, jeszcze beznadziejniej. Co za dzień. 
Przynajmniej nie kulał, nie rzucając się w autodestrukcyjnym amoku na drzewa czy co większe kamienie, jak ostatnim razem. Dobrze, pozostały mu jakieś skrawki zdrowego rozsądku, nieprzesłonięte jeszcze pragnieniem zniknięcia z powierzchni świata. Jedyna mocna strona Damona pochłoniętego nienawiścią do samego siebie, tak podobnego do Damona cichego i stonowanego. Przynajmniej miał w sobie jakieś poczucie potrzeby zachowania swojego bezpieczeństwa.
Rozglądał się, wciągając pusty, chłodny zapach tundry w swoje płuca. Dawno nie przebywał w tak pozbawionym życia miejscu, tak świadomie. Poprzednie dni wędrówki zlały się w jeden, jasny, biały, rozświetlony do momentu, w którym bolały go oczy, przemieniając bezcelową wędrówkę w ledwie spamiętaną tułaczkę.
– Halo? – odezwał się cicho.
Nagły ruch w śniegu. Mignęło mu szare futro. Dzięki bogom.
– Proszę. Potrzebuję pomocy – zamrugał. Beznamiętny głos mógł nie przekonać bezimiennego słuchacza, ale przynajmniej nie brzmiał groźnie. – Błagam.
Wciąż stał w miejscu, trzęsąc się bezsilnie.
– Proszę? 
Niczym w akcie surrealistycznej litości, zza drzewa wyłonił się wilk. Jeden z tych imponujących i skrzydlatych, zawsze stanowiących niemożliwego do pokonania przeciwnika. Świetnie, może w końcu zgładzi Damona i położy kres jego cierpieniu. To też byłaby przecież forma pomocy.
Czarny, znacznie bardziej kościsty i drobniejszy basior, spojrzał tamtemu w oczy. Mógł użyć sugestii. Nie miał na to jednak siły, w stanie aż tak krytycznym. Stali więc tak, mierząc się wzrokiem nieufnie, przybysz słaniając na nogach, praktycznie opadając z powrotem na miękki śnieg.
– Odejdę z twoich terenów, tylko proszę, proszę, powiedz mi, gdzie jestem – wychrypiał. W ciemnych oczach rozbłysły łzy.

[Lily?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz