No dobrze... żyję sobie na tym świecie już prawie siedem lat i naprawdę widziałem masę różnych dziwnych rzeczy, począwszy od nadpobudliwych szczeniaków (patrz: Altair) po wampiro-zombie-łosie. Ale cokolwiek działo się właśnie na moich oczach, nadal było dla mnie niezrozumiałe. Cienie, głosy, wystraszona Kaylay nakłaniająca mnie do ucieczki... Nie potrafiłem pojąć sytuacji. Czułem jednak, że nie mogę po prostu odwrócić się, odbiec i jej tutaj zostawić. Gdybym tylko wiedział, co powinienem zrobić... Jak na złość, poza paroma potworami, nie miałem zbyt dużego doświadczenia z istotami mroku, dziećmi zła, czy jak tam całą grupę najpodlejszych istot chcecie nazywać.
Nagle usłyszałem niepokojące słowa, który sens brzmiał mniej więcej tak: jeśli chcesz uratować tę watahę, powtarzaj za mną. Co mam przeciwko powtarzaniu? Nie lubię kopiarstwa. A w przypadkach podobnych do tej sytuacji może mieć ono fatalne skutki.
Z braku lepszych pomysłów, po prostu doskoczyłem do kruczej wadery, chwyciłem ją i zacząłem ciągnąć. Nim minęła sekunda, poczułem istoty atakujące mój umysł.
I tak ci się nie uda, szczeniaku.
Zamknąłem oczy i skupiłem całą swoją uwagę na obronie myśli.
– Co robisz...? – zapytała Kaylay, jakby w ramach spóźnionej reakcji.
– Próbuję uratować ciebie... i siebie... i całą watahę... przed... nawet nie wiem czym – odpowiedziałem zgodnie z prawdą, nadal nie otwierając oczu.
– Nie zrobisz tego. Ich nie da się pokonać!
Ona ma rację, szczeniaku. Po prostu się poddaj.
– Może i się nie da... Ale zawsze można spróbować uciec.
Powiedziawszy to, popchnąłem delikatnie towarzyszkę, nakłaniając ją do biegu. Zaczęła uciekać bez większego przekonania, a ja pobiegłem za nią. A za nami poleciał olbrzymi cień.
Cóż, może to nie był najlepszy pomysł. Ale... chyba lepszy taki niż żaden.
<Kaylay?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz