Słysząc słowa Prascanny, nie potrafiłem powstrzymać delikatnego uśmiechu. Na pyszczku medyczki było widać delikatne zaskoczenie związane z moją reakcją, ale nie odezwała się - widocznie czekała na moją odpowiedź. Przeciągnąłem trochę tę chwilę ciszy, próbując ułożyć słowa w jakąś konkretną, łagodną i sensowną całość.
– Powinnaś... – zacząłem. – Em... Uwierzyć, że nawet jeśli popełnisz błąd... nie musi oznaczać to... tego, że wszyscy cię znienawidzą. Że nie będą chcieli utrzymywać z tobą kontaktów. Wiesz... wszyscy jesteśmy tylko wilkami, nikt z nas nie jest idealny.
– Ale... Ja popełniam ich za dużo... – odpowiedziała medyczka. Głos jej nieco drżał, jakby z trudem powstrzymywała się od płaczu. Pokręciłem lekko głową, a potem ją przytuliłem. I wtedy wilczyca zupełnie się rozkleiła. Zaczęła szlochać.
– No już... Ja też popełniam ich sporo... Nie bądź dla siebie taka surowa...
– A-ale teraz zostanę sa... sama!
– Wcale nie.
– A właśnie, że tak! – zawołała, odpychając mnie. Cofnąłem się kilka kroków. – Tak tylko mówisz, a za chwilę mnie zostawisz! Samą! Z tym bezsensownym życiem!
– Czy cię kiedykolwiek zostawiłem? – zapytałem spokojnie.
– Tak! Ostatnio!
– A poza tym?
– To i tak nie ma znaczenia! – krzyknęła Prascanna, a potem znów zaczęła szlochać. – C-co ja sobie wyobra... żałam! Że ktokolwiek pokocha ta... ką bezużyteczną... brzydką... chlip... mnie! I to... jesz... cze Alfa!
Pokręciłem głową i wykonałem kolejny krok w tył. Teraz moje próby pocieszenia jej byłyby już zupełnie pozbawione sensu. Zapewne zaczęłaby znowu albo wrzeszczeć, albo wymyślać niestworzone historie... Gdybym tylko mógł odejść i poczekać, aż się uspokoi... Ale w takim wypadku mogłaby się zacząć obwiniać o ten wybuch, uznać, że mam ją za... nie wiem, płaczące dziecko nieumiejące poradzić sobie z... nie wiem, porażką? I mogłoby dojść do kolejnej próby samobójczej... Jak nie do śmierci.
Prascanna płakała i użalała się nad sobą przez kolejne kilka minut, aż do powrotu Lemiego. Przemieniony w tygrysa leming warknął na mnie groźnie. Uniosłem łapy w górę, próbując pokazać, że nic jej nie zrobiłem. Towarzysz różowej wilczycy chyba mi uwierzył, bo tylko podszedł do swojej pani i wtulił się w nią, chcąc ją pocieszyć. Nie byłem pewien, czy mu się udało, ale medyczka uspokoiła się trochę.
– Yesterday? – odezwała się po chwili, odwracając się w moją stronę.
– Wciąż tu jestem – odparłem, przyglądając się jej. Miała zaczerwienione od płaczu, ale nie wyglądała już, jakby miała się zaraz rozkleić. I chyba chciała coś powiedzieć.
<Prascanna?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz