Ratowanie wadery postanowił odsunąć na minutę, góra dwie. Musiał przecież odnaleźć ten dziwny naszyjnik, który przemienił medyczkę w lodowe monstrum. Na całe szczęście, w śniegu pozostał wyraźny ślad po obecności medalionu. Basior zaczął grzebać w zimnym puchu, aż w pewnej chwili zacisnął łapę na chłodnym łańcuszku. Wyjął ozdobę z zaspy i założył na szyję. Poczekał kilka sekund, żeby zobaczyć, czy nic się nie stanie, a potem podniósł nieprzytomną wilczycę i ruszył w kierunku jaskini Uzdrowicielki. Kolejny raz.
Elan powitała go milczeniem. Wymienili tylko spojrzenia, a potem zielona wadera zajęła się medyczką. Basior opuścił jaskinię, pełen jakiejś dziwnej szarości i powagi. Nie chciał myśleć nad żadną karą dla Prascanny – nie był nawet pewien, czy wilczyca na nią zasłużyła. Miała tak kruchą psychikę... Kto wie, może nawet pozostanie pod postacią lodowej istoty to lepsze dla niej rozwiązanie?
– Nie myśl tak, Day – wymruczał cicho wilk, zmierzając w kierunku swojej jaskini. Lodowaty wiatr jak zwykle dawał się odczuć; przenikał przez futro nawet mimo jego grubości. Już niedługo musi zarządzić przeprowadzkę... Zaprowadzić wreszcie watahę do Owadziego Lasu, a nie tylko ciągle o tym mówić lub rozmyślać.
>>> <<<
Nareszcie znaleźli się w stosunkowo ciepłym lesie, pośród drzew chroniących od mroźnych wichrów. Był na herbatce u Elan i zasięgnął przy okazji parę porad psychologa. Może będzie mu teraz łatwiej... Ale przecież wciąż pozostało tyle problemów – Kiba, sprawy dotyczące żywności i oczywiście, co dalej z Prascanną. Na razie Yesterday był na etapie unikania różanej medyczki, jednak przecież nie mogło trwać to w nieskończoność. Kiedyś trzeba będzie wyjaśnić całą sytuację. Kolejny raz.
– Dobra, nie ma sensu się tym teraz martwić. Przecież po coś byłem na tej herbatce – powiedział, chodząc w te i we w te po swoim zimowym, znacznie mniejszym mieszkaniu. Czuł pulsujący ból głowy; był też bardzo zmęczony pełnieniem obowiązków Alfy. Po chwili namysłu ułożył się wygodnie na posłaniu i zapadł w niespokojny sen.
Naszyjnik wisiał nad jego głową, na jednym z korzeni. Basior nie obudził się, gdy śnieżnobiała wilczyca weszła do jego groty. Nie otworzył nawet oka, gdy nieznajoma z wdziękiem pochyliła się nad nim i zabrała medalion. Dopiero jakiś czas później obudził się i od razu rozpoznał charakterystyczny zapach, jaki po sobie zostawiła.
– Kiba! – zawołał, zrywając się na równe nogi. Czego ona mogła tu chcieć?
Wtem dostrzegł na korzeniu nad głową naszyjnik... a raczej jego brak. O. Nie.
Wybiegł ile sił w nogach z groty i pobiegł przez zaśnieżony las, kierując się zapachem ciotki i nie zważając na nic innego. Amulet był sam w sobie groźny, a co dopiero w łapach kogoś takiego jak Kiba... Znów miał kolejny problem na głowie! Nie mógł się nawet w spokoju zdrzemnąć, bo gdy to zrobił, okradziono go. Cała ta sytuacja nie podobała mu się coraz bardziej...
Nagle coś twardego i chłodnego jak lód zbiło go z nóg. Upadł prosto na zaspę i w ułamku sekundy zniknął pod warstwą śniegu. Zaraz jednak poczuł, jak czyjeś zimne kły chwytają go delikatnie za kark i unoszą, jak szczeniaka. Rzucono go na zmrożoną ziemię, prosto przed łapy Kiby.
– No proszę, proszę – mruknęła cicho. – Miło cię znowu widzieć, Yesterday.
– Bez wzajemności – odpowiedział basior, spoglądając szybko za siebie. Miał nadzieję, że zdąży przyjrzeć się tajemniczej istocie, która wyciągnęła go z zaspy... Jednak w następnej chwili upadł na ziemię, a z jego rozciętego pazurami policzka wypłynęła krew.
– Auć – mruknął, podnosząc się z ziemi. Zaraz jednak zamarzł, widząc przed sobą znajomą postać... Sporą lodową wilczycę, o spojrzeniu pozbawionym ciepłych uczuć. Prascannę pod wpływem tego magicznego amuletu. Odwrócił się w stronę Kiby. – Dlaczego to zrobiłaś!?
– Och, Yesterday, naprawdę się nie domyślasz? – zaśmiała się cicho. – To jasne, że chcę zniszczyć tę twoją wataszkę. A kto pomoże mi lepiej, jak nie zasmucona członkini, która chce stać się silniejsza? Nie jestem pewna, czy cały czas taka zostanie, czy może odbiorę jej ten naszyjnik... ale jakoś ją wykorzystam, Day. I wtedy już ani ty, ani Wataha Krwawego Szafiru się nie pozbierają.
– Nie zrobisz tego – warknął. – Nie pozwolę ci na to.
– Och, kochany, wydaje mi się, że to ja mam tutaj przewagę... Canna, atakuj, proszę.
Mimo braku elementu zaskoczenia Yesterday nie miał większych szans w walce z przeciwniczką. Była silniejsza, nie miał jak jej zranić... i nadal należała do jego watahy.
Nie minęło nawet pół minuty, a krwawił obficie z kilku ran zadanych ostrymi jak brzytwy lodowymi pazurami, podczas gdy na ciele Prascanny nie było nawet zadrapania. Basior leżał w śniegu, zastanawiając się, co się teraz wydarzy...
Lodowa łapa uderzyła go w głowę. Poczuł ból, a potem... potem ogarnęła go ciemność.
>>> <<<
Gdy odzyskał przytomność, od razu spostrzegł, że nie rozpoznaje miejsca, w którym się znajduje. Wstał ostrożnie z uwagi na niedawno odniesione rany i rozejrzał się wokoło. Znajdował się na jakimś starym cmentarzu otoczonym murem, wśród przysypanych śniegiem nagrobków. Parę metrów od niego leżała rozbita częściowo drewniana trumna, wyjście zagradzały żelazne kraty. Tu i ówdzie rosły nieodpowiednie dla zimnego klimatu Północy drzewa liściaste, teraz zupełnie pozbawione liści. Kiedy Day spojrzał w górę, zauważył kolejne mury, chyba części jakiegoś opuszczonego budynku.
Miejsce, choć jasne, napawało basiora dziwnym niepokojem. Mimo zwyczajnego wyglądu cmentarza wyczuwał jakąś grozę płynącą zewsząd... Nie miał większej ochoty zostać tam na noc. Tylko... miał pewien problem. W zasięgu wzroku nie dostrzegł ani jednej żywej duszy, a jedyne wyjście było zamknięte... Musiał coś szybko wymyślić, zanim tutaj zamarznie albo, co gorsza, zaatakują go jakieś duchy.
<Prascanna?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz